Ta historia spokojnie mogłaby posłużyć jako scenariusz filmu grozy. Z happy endem.
Pan Bogdan miał akurat wolne. Odpoczywał w domu. Nagle zadzwoniła komórka. Kilkunastocyfrowy numer świadczył o tym, że dzwoni ktoś z bardzo daleka, korzystając z telefonu satelitarnego.
- Marynarz mi umiera. Nie ma tętna, nie oddycha - ratownik usłyszał w słuchawce głos brata, kapitana tankowca "Akama", znajdującego się na Morzu Japońskim, gdzieś między wyspami Honsiu i Hokkaido, ponad 8 tysięcy kilometrów od Zamościa.
Pan Bogdan nie tracił czasu na zbędne pytania. Od razu zaordynował reanimację. Zgodnie z procedurami ratujący kolegę marynarze powinni wstrzyknąć mu adrenalinę. Ale Bogdan Legieć kazał im najpierw zmierzyć ciśnienie nieprzytomnego. Było strasznie wysokie - 240 na 120.
- To wylew krwi do mózgu. Adrenalina by go zabiła - stwierdził pan Bogdan. Zamiast adrenaliny nakazał podać leki obniżające ciśnienie. Po zastrzyku z takim specyfikiem ciśnienie zaczęło spadać. Marynarz poczuł się lepiej, udało się go dowieźć do japońskiego portu i przetransportować do szpitala. Tamtejsi lekarze potwierdzili, że Filipińczyk Rogelio Tubasis (50 l.) miał zawał i rozległy wylew krwi do mózgu. Byli pełni podziwu dla ratownika z Polski.
Teraz Rogelio dochodzi do siebie. Może się poruszać, jest przytomny. Za pośrednictwem kapitana żona marynarza przesłała panu Bogdanowi wyrazy wdzięczności. Zaś Asahi Marine, armator tankowca, napisał oficjalne podziękowania. Oprawione w ramkę przywiezie mu do domu brat Adam (53 l.). Z butelką dobrego rumu.