- Boże, dlaczego zabrałeś te aniołki do siebie!? - łka pani Joanna, babcia dzieci. - Kiedy zamykam oczy, cały czas widzę ich roześmiane buźki, ale ich już nie ma... - nie może uwierzyć wstrząśnięta kobieta.
Ogień pojawił się w domu przy ul. Wspólnej w niedzielę po godz. 22. Płomienie rozprzestrzeniały się błyskawicznie. Po chwili strzelały już na kilka metrów w górę. Izba, w której spał Marek R. (33 l.) wraz z sześciorgiem przybranych dzieci, natychmiast wypełniła się dymem.
Ktoś z sąsiadów zadzwonił po straż pożarną. - Widok był potworny, ten domek wyglądał jak pochodnia - wspomina Teresa Kraniec (56 l.), sąsiadka. Z płomieni wybiegł Marek R. - Ludzie! Pomocy! Ratujcie dzieci! - krzyczał wniebogłosy.
Przeczytaj koniecznie: Piekary Śląskie: Dwie kobiety wyrwały dziecko z rąk pedofila
W tym czasie pod dom podjeżdżały kolejne wozy straży pożarnej. Ratownicy, którzy przybyli na miejsce jako pierwsi, wynosili dzieci z płomieni. - Jeden z nich trzymał na rękach Jagódkę. Była poparzona, miała na sobie tylko pieluszkę. Robili jej sztuczne oddychanie na podłodze w moim domu - opowiada wstrząśnięta Teresa Kraniec.
Maleństwo udało się uratować, podobnie jak Kubę i Patrycję. Niestety, Olek i Krystian zmarli na miejscu, a ostatni z rodzeństwa, Dominik, w stanie krytycznym trafił do szpitala w Warszawie.
Marek R. nie jest biologicznym ojcem rodzeństwa. Zajmuje się nimi, dał im nazwisko, jednak najbliższą dla dzieci osobą jest matka, Wioletta G. (29 l.). Kobieta nie mieszka jednak z dziećmi.
- Gdzieś wyjechała i dlatego dzieciaki były pod opieką Marka - opowiadają mieszkańcy Błonia. Na razie mali pogorzelcy zamieszkali u babci. Modlą się, żeby lekarzom udało się uratować Dominika.