Dwaj funkcjonariusze Biura Ochrony Rządu, którzy do Smoleńska przybyli wcześniej, by od strony technicznej przygotowywać wizytę głowy państwa.
- To właśnie oni rozpoznali ciało tragicznie zmarłego prezydenta i strzegli go aż do przybycia przedstawicieli polskich władz - opowiada "Super Expressowi" szef BOR, gen. Marian Janicki (49 l.).
Jest godzina 8.45 czasu polskiego. Do czekających na płycie smoleńskiego lotniska dwóch funkcjonariuszy BOR dociera straszna wiadomość o katastrofie samolotu prezydenckiego. Natychmiast jadą na miejsce tragedii. Zastają mrożący krew w żyłach widok. Porozrzucane szczątki pasażerów, fragmenty samolotu i rzeczy osobiste. Jednak mimo otaczającej ich aury śmierci, muszą działać zdecydowanie. Mają tylko jeden cel... Za wszelką cenę, wśród 96 ofiar katastrofy, odnaleźć ciało Lecha Kaczyńskiego (†61 l.). - Moi ludzie pojawili się na miejscu katastrofy jako pierwsi przedstawiciele polskich służb - mówi w rozmowie z "Super Expressem" gen. Marian Janicki, dowódca BOR. - To oni rozpoznali ciało pana prezydenta i potem przez kilka godzin go strzegli. Pełnili przy nim ostatnią służbę - dodaje.
W tym czasie w Polsce zapadła decyzja, że ciało prezydenta ma pozostać w Smoleńsku do czasu przybycia premiera Donalda Tuska (53 l.) i Jarosława Kaczyńskiego (61 l.). To właśnie oficerowie BOR, którzy jako pierwsi dotarli do ciała głowy państwa, przekazali te sugestie Rosjanom. - Spotkali się ze zrozumieniem tamtejszych służb - mówi Dariusz Aleksandrowicz, rzecznik BOR.
- Nie musieli nikogo przekonywać. Pozwolono im pozostać przy zwłokach pana prezydenta. Strzegli ich do samego końca, zanim nie przyjechał premier i Jarosław Kaczyński - dodaje.
Działanie funkcjonariuszy wysoko ocenia gen. Roman Polko (48 l.), były dowódca GROM-u. - Postawa funkcjonariuszy Biura była profesjonalna. Gdybym sam był ich dowódcą, wydałbym identyczne polecenie - tłumaczy.
Wczoraj BOR kategorycznie zaprzeczyło rewelacjom "Naszego Dziennika", który napisał, że funkcjonariusze odnaleźli ciało za pomocą specjalnego nadajnika ukrytego w marynarce Lecha Kaczyńskiego. Jak również, że później dostępu do niego mieli bronić przed Rosjanami. Sytuacja miała być na tyle napięta, że funkcjonariusze krzyczeli, by milicjanci odeszli, a także użyli broni i oddali strzały w powietrze! - To wszystko nieprawda - mówi Aleksandrowicz.