Góral po sprowadzeniu owiec z hal wracał do domu. W głębokim na pół metra śniegu najprawdopodobniej nagle zasłabł i tu już został. Zamarzł zaledwie dwieście metrów od swojej chałupy, a jego wierna suczka Sonia czuwała przy nim do końca.
Pan Władysław (†63 l.) od ponad 30 lat zarabiał na życie wypasem owiec. Gdy teraz nagle zaatakowała zima, sprowadził z hali w Łapach Wyżnych owce do zagrody. Wieczorem miał wrócić do stęsknionej żony. Nie zdążył.
- Rano zobaczyłam na śniegu trzy psy, w tym Sonię - opowiada wstrząśnięta Małgorzata Dziadkowiec (38 l.), sąsiadka bacy. - Gdy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że coś wystaje spod śniegu - relacjonuje kobieta. Wystraszona pobiegła po męża. To on dokonał makabrycznego odkrycia. W śniegu częściowo zasypany leżał Władysław Budz. Góral był martwy.
- Coś mi nie pozwoliło zejść tam na dół - wyrzuca sobie pani Maria, która wieczorem poprzedniego dnia wyszła przed dom, zaniepokojona szczekaniem psów. Ani jej na myśl nie przyszło, że tak niedaleko od domu zamarza właśnie jej Władek. - O mój Boże - rozpaczała kobieta, pochylając się nad zwiniętym, zamarzniętym ciałem męża.
Władysław Budz to jedna z czterech ofiar ataku zimy. W Tatrach zamarzło jeszcze dwóch mężczyzn. A na Pomorzu wichura zabiła 25-latka, przewracając malucha, którym jechał.