- Zabili mi męża, niech teraz oddadzą syna - płacze Krystyna Cłapka (58 l.), matka rannego w wybuchu metanu Romana (40 l.) z Rudy Śląskiej, który walczy o życie.
Gdy pani Krystyna dowiedziała się o wybuchu, natychmiast przed oczami stanęły jej tamte straszne chwile sprzed 22 lat. Przed oczami przewinęły się sceny z 13 marca 1987 roku, gdy niczym grom z jasnego nieba spadła na nią wiadomość, że w kopalni było tąpnięcie. I że pod zwałami zginął jej mąż Staszek (38 l.). Byli po ślubie 17 lat, mieli czworo dzieci - córkę i trzech synów. W jednej chwili ona została wdową, a dzieci półsierotami. Jak tu nie wierzyć w feralność dat, skoro było to 13 w piątek...
Dziewięć miesięcy później do pracy na kopalni poszedł najstarszy z synów, Roman. Miał wtedy 18 lat. Nawet w najstraszniejszych snach pewnie nigdy do niego nie docierała myśl, że kopalnia, która zabrała mu ojca, także i jemu może zagrozić.
A tak się stało. Bo pan Roman był na tragicznej zmianie, gdy doszło do eksplozji. Można by powiedzieć, że miał szczęście, bo nie zginął. Jednak został straszliwie popalony. Poparzenia sięgają około 80 procent powierzchni ciała. Ma niewydolność płuc i układu krążenia. Jest w śpiączce farmakologicznej, a lekarze nadal walczą o życie górnika.
Jego żona Jolanta (37 l.) i dwóch synów - Łukasz (17 l.) i Daniel (12 l.) modlą się, by mąż i ojciec przeżył. Płacze i modli się o to matka. W listopadzie pan Roman ma 40. urodziny. To mogą i muszą być jego powtórne narodziny. Innej myśli rodzina nie dopuszcza.
- Śmierć chłopa przeżyłam, ale odejścia syna nie przeżyję - ból rozszarpuje serce pani Krystynie. - On musi żyć, bo ma dla kogo. Doktorzy, ratujcie go. On musi do mnie wrócić - łamiącym głosem błaga wdowa, która wie najlepiej, jak to jest stracić kogoś w wypadku w kopalni.