"Super Express": - Kiedy po raz pierwszy pan trafił do Polski?
Branko Ćirlić: - Jako harcerz w 1937 r. Poznałem wtedy m.in. Aleksandra Kamińskiego - późniejszego autora "Kamieni na szaniec". Byłem pod wrażeniem Polski i serdeczności, z jaką zostałem przyjęty. Na belgradzkiej slawistyce czekało na mnie roczne stypendium do Czechosłowacji. Ale ja już chciałem tylko do Polski. Udało się. Rok później przyjechałem jako stypendysta polskiego rządu, a dodatkowo jako korespondent belgradzkiego dziennika "Prawda". W 1939 r. Polska nagle znalazła się w centrum zainteresowania świata. Stąd bardziej niż studiowaniem zajmowałem się pracą dziennikarską. W pięknym warszawskim pałacu Brühla co poniedziałek odbywały się konferencje prasowe szefa MSZ Józefa Becka. A tuż obok był Hotel Europejski, w którym mieściła się tzw. giełda korespondentów zagranicznych, czyli miejsce, gdzie wymienialiśmy między sobą wiadomości. W 1939 r. Beck mógłby nic nie robić, tylko udzielać wywiadów. O wywiad z nim zabiegały tytuły prasowe z całego świata. Nie byłem przedstawicielem ani największego kraju, ani największej gazety, ale mnie się to udało, bo przyjaźniłem się z szefem jego gabinetu, który był chorobliwym teatromanem. A ja byłem jedynym znanym mu zagranicznym korespondentem w Warszawie, który interesował się teatrem. Zatem w jego oczach już byłem uprzywilejowany.
- Jak wyglądał pana wywiad z ministrem Beckiem?
- Siedzieliśmy w gabinecie na biedermeierowskich fotelach. Beck był człowiekiem bardzo eleganckim, o pięknych manierach. Chociaż pochodzę z bardzo bogatego i zacnego domu - ja nie grzeszyłem najlepszymi manierami. Buzował we mnie bałkański temperament. Minister zaczął od tego, że zasadniczą cechą polskiej polityki zagranicznej jest balansowanie między dwoma wielkimi sąsiadami.
A ja zamiast słuchać, wdałem się w polemikę - że to balansowanie jest widoczne i co pan zrobi, panie ministrze, jeżeli wielcy sąsiedzi porozumieją się między sobą i skończy się możliwość balansowania? On mnie na to objął ręką i powiedział: - Pan jest człowiekiem młodym, od niedawna wśród nas, jak pan nas lepiej pozna, to przyzna mi pan rację. Nie poprzestałem na tym, brnąłem dalej. Powiedziałem mu, że powinien wybrać jednego sąsiada na zasadzie mniejszego zła. Polskę zamieszkiwały poza dominującymi Polakami dwie duże mniejszości słowiańskie - trzeba było szukać porozumienia ze słowiańskimi Sowietami.
Zatem powiedziałem, że nie podzielam jego zdania, ale skoro Polska jest w tak ciężkiej sytuacji politycznej, to ja nie będę niczego krytycznego o niej pisał.
Wstałem i Beck mnie uprzejmie odprowadził do drzwi. Po dwóch dniach tenże przyjaciel - szef gabinetu ministra - zaprosił mnie na wystawną kolację do Hotelu Europejskiego. W pewnym momencie - po wstępie o wielkim znaczeniu niedocenianego zawodu dziennikarza - powiedział, że aby ułatwić mi zadanie, daje mi kopertę, w której są moje pytania do Becka i jego odpowiedzi. Były tam też, zdaje mi się, pieniądze. Wtedy wstałem i powiedziałem: - Ma rację pański minister, że jestem tu od niedawna i nie znam tutejszych obyczajów, bo według obyczajów mojego kraju, to powinienem pana spoliczkować.
- Uratował pan honor dziennikarstwa! Szkoda, że tylko jugosłowiańskiego...
- Proszę zaczekać. Ta scena musiała się jeszcze powtórzyć. W Warszawie był jeszcze jeden jugosłowiański korespondent - dziennika "Politika". Napisał korespondencję chwalącą Becka niemal jako geniusza - jakie to szczęście dla Polski, że w tak trudnym momencie ma u steru polityki zagranicznej takiego człowieka.
Gdy zaczęła się wojna, został w Warszawie i był świadkiem jej bohaterskiej obrony, a w końcu upadku. Po wkroczeniu Niemców wrócił do Belgradu i w artykule do swojej gazety stwierdził, że to wielkie nieszczęście dla Polski, że w tak trudnym momencie miała u steru polityki zagranicznej dyletanta. Spotkaliśmy się w gospodzie. Spytałem się go, jak mógł coś takiego napisać skoro zupełnie niedawno był innego zdania? Na co mi odpowiedział: - Ej, mój drogi Ćirliciu, a czy ty wiesz, co się dzieje z gazetą na drugi dzień?
- Co pan robił, gdy zaczęła się wojna?
- Napisano kiedyś o mnie: "Do Belgradu docierały codziennie dramatyczne reportaże z oblężonej Warszawy, pełne podziwu i uznania dla bohaterskiej walki Polaków, pisane przez korespondenta ťPrawdyŤ Branka Ćirlicia". Jako jeden z trzech zagranicznych korespondentów towarzyszyłem polskiemu rządowi w ewakuacji.
- Spotkał pan jeszcze Becka?
- Tak, jeszcze trzy razy. W Krzemieńcu byłem świadkiem lotniczego ataku na miasto. I zaraz po nim, przy słynnym krzemienieckim liceum, spotkałem Becka w otoczeniu dwóch oficerów. Beck podszedł do mnie i powiedział: - A może miał pan jednak trochę racji... Kolega pyta: - O co chodzi? Odparłem: - A nic, dalszy ciąg naszej niedokończonej rozmowy. Później widziałem go na drodze do granicy z Rumunią. Przywitał się: - Dzień dobry, panie redaktorze. Jedziemy, by dalej walczyć. Powiedziałem, że walka jeszcze trwa i ja zostaję do końca. Ten koniec nastąpił dla mnie następnego dnia...
- Jak pan przyjął wkroczenie Sowietów?
- Tylko dwa kraje nie miały stosunków z Sowietami - Szwajcaria i Królestwo Jugosławii. Ja byłem wychowywany w atmosferze słowianofilskiej, a widziałem, jak jeden kraj słowiański atakuje inny kraj słowiański. Bardzo to przeżyłem.
- A ostatnie spotkanie Beckiem?
- Już w Rumunii, gdzie polski rząd został internowany. Spacerował. Pilnował go rumuński żołnierz. Widząc go z pewnej odległości, ścisnąłem swoje dłonie pokazując gest, że ściskam jego prawicę. Odpowiedział mi tym samym gestem. W Belgradzie redaktor naczelny krzyczał na mnie, że muszę koniecznie napisać o rozmowie z Beckiem. Powiedziałem, że dla mnie Beck politycznie zmarł, a o nieboszczyku źle pisać nie będę.
Branko Ćirlić
Serbski tłumacz, dziennikarz i literat. Przedwojenny korespondent w Warszawie. Ochotnik w kampanii wrześniowej po stronie polskiej