Sprawa zaczęła się od najazdu mundurowych na dom sołtysa. - To było wczesnym rankiem. Ze snu wyrwało mnie walenie do drzwi - opowiada Stanisław Baran. - Jak zobaczyłem, że to policja, to pomyślałem, że bandyty jakiegoś szukają. A oni dawaj mnie spisywać!
Okazało się, że dla policjantów bandytą jest kot sołtysa, bo pęta się po okolicy samopas, a osobliwie "biega luzem po drodze" - jak napisali w piśmie do sądu. Czy jest groźny? A jakże! Dlatego sołtys - co również wynika z pisma - powinien był zachować "zwykłe i nakazane środki ostrożności". W przekładzie na język zrozumiały policjantom chodziło o to, że sołtys winien wyposażyć swego pupila w kaganiec, a dodatkowo wziąć go na smycz. A ponieważ nie wziął - musi uiścić mandat w wysokości 50 zł.
Na takie dictum sołtys Baran popukał się w czoło i teraz beknie za to przed sądem. Pierwsza rozprawa odbyła się wczoraj i koniec końców została odroczona, bo sąd nie mógł ustalić stanu faktycznego, czyli stopnia zdegenerowania Felka. Przesłuchiwani policjanci nie potrafili nawet opisać winowajcy, zaś sołtys co rusz zarzucał im, że łżą jak psy. Stanęło więc na tym, że niezbędni są nowi świadkowie. I tak na kolejnej rozprawie mieszkańcy wioski będą musieli opowiedzieć, jak bardzo boją się Felka, a mundurowi dowieść, że Felek to pies na ludzi.
Jak widać, sprawa jest na najlepszej drodze, żeby sparaliżować pracę lokalnych organów ścigania.
Zobacz także: Gliwice. Dożywocia za brutalny mord na małżeństwie