"Super Express": - Zaskoczył pana wynik wyborów do Europarlamentu?
Pat Cox: - Cztery główne frakcje: chadecy, liberałowie, socjaldemokraci i Zieloni, nie uszczupliły zasadniczo swego stanu posiadania. Politycznie zmieni się więc niewiele. Nadal o pracach tego ciała decydować będzie przytłaczająca, prounijna i przewidywalna większość. W składzie frakcji znalazło się wielu parlamentarzystów z długim stażem, którzy w przypadku zagrożeń potrafią dogadać się między sobą w kwestiach istotnych dla Europy. Nawet pomimo różnic, które ich dzielą. Obserwując wyniki partii rządzących we Francji, Niemczech, Włoszech czy Polsce, nie powiedziałbym, że mają jakiekolwiek problemy. Analizując sytuację kraj po kraju, zobaczymy, że nie da się wyciągnąć jakichś jednoznacznych wniosków o braku zaufania dla tradycyjnych partii bądź ich kryzysie.
- Zwraca jednak uwagę dobry wynik ugrupowań radykalnych i antyunijnych.
- Tak duża reprezentacja i nie ma co ukrywać sukces ugrupowań ekstremistycznych zarówno z lewa, jak i z prawa jest dla Europy problemem. Dla Europy, bo w masie, jaką jest Europarlament, ich siła nie będzie wystarczająca, by podejmować jakiekolwiek decyzje. Będą głośni i zechcą wykorzystać Brukselę i Strasburg jako scenę, na której zaistnieją w pamięci wyborców. To, co mnie niepokoi, to raczej najniższa w historii frekwencja w wyborach oraz fakt, że jest to trend obserwowany od dłuższego czasu.
- Sukces ugrupowań radykalnych, niska frekwencja w wyborach Czy nie jest to typowy symptom przepaści, która pojawiła się między społeczeństwem a jego elitami?
- To bardziej złożona sprawa. Interpretacja, którą pan przytacza, może być w dużej części prawdziwa. Równie prawdziwe mogą być jednak inne powody. Przy okazji wyborów miałem możliwość odbyć wiele spotkań w większości krajów Unii Europejskiej. I podczas debat zdałem sobie sprawę, że tematyka europejska w kampaniach niemal się nie pojawiała! Mówiono o popularności rządu, kryzysie gospodarczym. Oczywiście Unia bierze w jakiś sposób współodpowiedzialność za walkę z kryzysem, ale skupianie się na nim, w połączeniu z niższą frekwencją, musiało oznaczać sukces ugrupowań skrajnych.
- Jak ocenia pan zapowiedź stworzenia kolejnej grupy w Parlamencie Europejskim, którą tworzyć mają brytyjscy konserwatyści, polski PiS i czeska ODS?
- W ogóle mnie to nie dziwi. Kiedy 20 lat temu pojawiłem się w Brukseli, Partia Konserwatywna stanowiła w Europejskiej Partii Ludowej (EPP) grupę samą w sobie. Tworząc nową frakcję, robią to, o czym przez lata marzyli. Czesi i "Kaczynski brothers party" (partia braci Kaczyńskich - przyp. red.) przychodzą im z pomocą. Nie będzie to jednak żadna nowa ekstrema. Pozostaną częścią głównego - proeuropejskiego i przewidywalnego nurtu. Kiedy zechcą coś osiągnąć i tak będą musieli głosować razem z większością - EPP i liberałami.
- Kilka la temu był pan przewodniczącym Parlamentu Europejskiego. Czy doświadczenie podpowiada panu, że teraz zostanie nim Jerzy Buzek?
- Decyzja ta zapadnie na długo przed pierwszym posiedzeniem PE w Strasburgu. Za Jerzym Buzkiem przemawia kilka argumentów. Po pierwsze, byłby kandydatem nowych krajów członkowskich, a te nie miały do tej pory żadnego z najistotniejszych stanowisk w Unii Europejskiej. Po drugie, jest byłym premierem, co plasuje go na nieco innej półce niż kontrkandydatów. Po trzecie, nikt nie może już zarzucić Polakom braku doświadczenia w pracach Europarlamentu i unijnych instytucji. Także Buzkowi, który był w minionych pięciu latach bardzo aktywny.
- Włoska prawica chce wysunąć kandydaturę Mario Mauro. Podkreśla, że uzyskała lepszy wynik niż Platforma. Od kiedy Europarlament wybierany jest w wyborach powszechnych, Włosi nie mieli przewodniczącego
- To nie jest argument. Ja zostałem przewodniczącym, choć grupa posłów z Irlandii była stosunkowo nieliczna. Włosi, którzy mieli niedawno swojego szefa Komisji Europejskiej, nie mogą też w nieskończoność zmuszać nowych krajów członkowskich, aby pozostawały w poczekalni. Sprawa szefostwa rozstrzygnie się wewnątrz EPP. Nie ulega jednak wątpliwości, że czas sprzyja nowym członkom Unii.
- Jest pan Irlandczykiem i nie mogę pominąć sprawy referendum. Pierwsze głosowanie zakończyło się odrzuceniem traktatu z Lizbony. Jak będzie z kolejnym?
- Rząd w Dublinie spędził całe miesiące na negocjacjach. Chce przekonać opinię publiczną, że jej kluczowe obawy zostaną uwzględnione. Aneks do traktatu ma zostać zaakceptowany już w przyszłym tygodniu, a w przyszłości znajdzie się w dokumencie. Obserwując sondaże, mam wrażenie, że traktat zostanie przyjęty.
- Kiedy?
- Nie jestem ministrem ani posłem, ale przypuszczam, że stanie się to wczesną jesienią. Naciski euroentuzjastów, by nastąpiło to już za miesiąc, wydają się bezzasadne.
- Polska socjolog prof. Jadwiga Staniszkis w rozmowie z "Super Expressem" stwierdziła, że nawet jeżeli traktat zaakceptują Irlandczycy, zostanie on odrzucony przez Wielką Brytanię po upadku rządu Browna.
- To realne zagrożenie, ale nie zgodzę się, że sprawa jest przesądzona. Termin wyborów w Wielkiej Brytanii nie jest jeszcze znany. Możliwe jest też przyspieszenie referendum w Irlandii tak, by jego wynik pozwolił na wejście traktatu w życie, zanim Londyn zdąży ze swoim referendum. Prezydenci Kaczyński i Klaus potwierdzali wielokrotnie, że podpiszą traktat, jeżeli zaakceptują go Irlandczycy. Nie spodziewam się więc, by w sytuacji pełnej ratyfikacji Brytyjczycy chcieli otwierać konflikt na nowo.
- Co się stanie, jeżeli Irlandczycy powiedzą "nie" albo konserwatyści zdążą z wyborami? Praca nad kolejnymi traktatami wychodzi Unii coraz gorzej
- To prawda, ale w praktyce politycy myślą zazwyczaj nie o tym, co robić w przyszłości, ale o tym, co można zrobić już dziś. A dziś walczą o spełnienie warunków, które pozwolą Irlandczykom przyjąć traktat. Dzięki temu wszelkie spekulacje staną się bezzasadne.
Pat Cox
Polityk irlandzki, były przewodniczący PE i były przywódca frakcji Europejskich Liberalnych Demokratów