- To nie był czas piękny, a przeraźliwa walka z wrogiem. Moje zadania były równie ciężkie, jak tych, co walczyli z karabinem w ręku - opowiada. Dbała o to, by powstańcy mieli co jeść, czystą pościel i zaścielone łóżka, wodę do mycia. Ich bazą było dawne kino Stylowy. Pani Alina, kładąc się spać, przed oczami miała ekran. Później została cenioną aktorką.
Razem z przyjaciółką Lilką nosiły powstańcom do jedzenia kaszę. - Była w dużych metalowych garach, bardzo ciężkich. Trzeba było mieć krzepę - opowiada. - Pamiętam, jak pewnego dnia niosłyśmy kaszę. Na miejscu na tyłkach zjechałyśmy pod ziemię. Powstańcy mieli tylko łyżki, więc otwierałyśmy gar, by mogli jeść. Nagle zawiał silny wiatr i do kaszy nasypało się piachu. Ale i tak została zjedzona ze smakiem - dodaje.
Szybko jednak uśmiech znika z twarzy Aliny Janowskiej.
- Kopałam groby dla przyjaciół. Tego koszmaru nie da się zrozumieć, gdy się tam nie było - mówi. Gdy pod ich podwórkiem pojawili się Niemcy, dowódca, Jerzy Rusecki, kazał im uciekać. - Sam przeskoczył jak tygrys przez dziurę w ścianie, a za nim dwóch naszych kolegów. Nastały przeraźliwe strzały. Potem dramatyczna cisza, jednak chłopcy nie wracali. Nie mogliśmy wyjść, bo każdy by zginął. Dopiero po jakimś czasie ja wyszłam. Zobaczyłam na ziemi trzy spuchnięte ciała. To był szok. Dopiero po poddaniu się można było pochować ich rozkładające się zwłoki - urywa ze łzami w oczach aktorka. - Później na moje ręce Bór-Komorowski złożył Order Virtuti Militari dla Jurka - dodaje.
Potem trafiła na Pawiak. Cudem przeżyła. Gdy wyszła z więzienia, pojechała do matki, do Tworek. - Mama stała na stole i zakładała firanki. Gdy zapukałam, bałam się odezwać, by nie spadła. Poczekałam i weszłam - w oczach aktorki pojawiają się łzy. Zapytała o ojca. Mama powiedziała, że w klasztorze leży krzyżem w jej intencji.