Urodziłem się w Warszawie. Mam starszego brata, który jest inżynierem. Zawsze mu zazdrościłem, że skończył politechnikę. Lechu ma taki zmysł mechaniczny, co zrobi... świetnie zrobi. Prawdziwa złota rączka.
Moja mama była rodowitą warszawianką. Gdyby nie powstanie, pewnie mielibyśmy mieszkanie na ul. Piwnej. Rodzice poznali się w Warszawie, ale ojciec pochodził z Brześcia, był wojskowym.
Jakim ja byłem dzieckiem? Grubym. Miałem sporą nadwagę, bo uwielbiałem słodycze. Zresztą zostało mi to do dziś, choć teraz potrafię z tą pokusą walczyć.
Kończyłem Szkołę Podstawową nr 61 przy ulicy Białobrzeskiej na Ochocie. Mieliśmy tam fajną paczkę kumpli z podwórka. Zdradzę, że żonę też mam z podwórka. Poznałem ją, jak miałem 8 lat. Z moją Violettą jesteśmy już 22 lata po ślubie.
My, koledzy z podwórka, należeliśmy do harcerstwa i właśnie te czasy strasznie mile wspominam. To wtedy pokochałem przyrodę, poznawanie Polski. Jeździliśmy na obozy harcerskie. Ale jakie! I jakie tam mieliśmy przygody!
Raz nad jeziorem Gołdap, które częściowo należy do Rosji, zorganizowaliśmy bieg biszkoptów. To nocny bieg dla nowicjuszy pełen różnych przeszkód. Moim zadaniem było wyskakiwanie zza krzaków i straszenie ich. A potem ostrzegałem: - Tylko uważaj, żebyś za daleko nie zaszedł, bo będziesz już za granicą. Uważaj, bo tam już są Rosjanie!
200 metrów dalej stał kolega. Ubrany w pałatkę, kij robił za karabin. I ten kolega po rosyjsku krzyczy: "Stoj! Kto idiot? Ruki w wierch!". Och, jak biszkopty się bały. "Rooomek, powiedz, że to ty" - błagały.
Z tej naszej zabawy zrobiła się afera. Rosyjscy żołnierze zadzwonili do polskich i do Moskwy: - Co to za okrzyki, ruchy, przemieszczanie się ludzi jest na granicy? Dowiedzieliśmy się o tym, bo jednostka wojskowa zaopatrywała nas w żywność i po prostu żołnierze powiedzieli nam.
W szkole też mieliśmy fajną atmosferę. Wymyślaliśmy różne zabawy. Na przykład próbowaliśmy trafić śnieżkami w koła kolejki WKD. Ale raz kolega wpadł na genialny pomysł: - Czemu w koła, a nie w okna? I jak raz spróbowaliśmy, kolejka zatrzymała się. Zaczęliśmy uciekać. Nagle jeden z kolegów zatrzymał się: - Ja ich znam, oni są z V a - wsypał nas. Dlaczego? Taki miał charakter. Nie wiem, co z niego wyrosło.
Potem mieliśmy "sąd" w szkole. Wychowawczyni rozdzieliła nas: "Ten do domu dziecka na Wiśniowską. Tamten do pogotowia opiekuńczego". Ja miałem trafić do domu dziecka na Mokotowie. Oczywiście nauczycielka chciała nas tylko postraszyć i powiem, że jej się udało.
Ostatnio znalazłem swój dzienniczek. Brakowało dwóch stron, by go kompletnie zapełnić. Ale myślę, że nie byłem jakimś tam rozbójnikiem, po prostu byłem żywym dzieciakiem. 20 lat byłem też ministrantem, mówię to po to, by trochę się zrehabilitować. Zresztą do dziś jestem do dyspozycji i gotów do służby liturgicznej.
Jutro: Byłem nauczycielem i dorabiałem, układając podłogi Pojutrze: Mieszkałem w bloku, a teraz mam dom