Byłem synem marnotrawnym

2009-09-02 7:00

W Stanach przeżył ucieczkę zespołu i zwolnienie z pracy. - Nigdy jednak nie powiem, że żałuję pobytu w Ameryce - mówi "Super Expressowi" Krzysztof Krawczyk (63 l.), wspominając swoje życie. Po kilku latach pracy na emigracji popularny piosenkarz jak syn marnotrawny wrócił do ojczyzny.

W latach 80. pracowałem w Stanach. Grałem w różnych klubach, aż pewnego razu w Chicago zobaczył mnie ktoś, kto znał wpływową rodzinę Prędeckich z Las Vegas. To oni załatwili mi przesłuchanie, ściągnęli żonę, dziecko. Miałem fajne recenzje, dobrze się zaczęło i nagle zostałem wysłany w drogę: do Georgii, Alabamy, Teksasu.

Pewnego dnia zadzwonił do mnie Zbyszek Niemczycki (62 l.): - Zbocz trochę z trasy, przyjedź do mnie do Zionsville, pokażę ci, jak mieszkam.

On miał znajomych ze studiem nagrań. To był dobry czas dla Polaków, bo było głośno o przemianach w kraju. Więc nagrałem w tej wytwórni kilka piosenek, jedna nosiła tytuł "Solidarity". Wszystko było na dobrej drodze, mieliśmy sponsorów, pieniądze na promocję, Zbyszek został dyrektorem promocyjnym tej płyty. I nagle ja głupi zerwałem ten kontrakt. Dlaczego? Bo dostałem własny show w Las Vegas. Zbyszek prosił: "Nie rób tego, tam utoniesz, tam jest tysiąc osób takich jak ty". To był największy błąd w moim życiu!

Miałem własny show, ale ile można grać to samo w jednym miejscu. Potem straciłem zespół, po prostu któregoś dnia powiedzieli, że jadą do rodzin na Święto Dziękczynienia. Dostałem zastępczy, ale tylko zagraliśmy kilka dźwięków, a dyrektor hotelu Sheraton, w którym występowałem, powiedział: "Panom dziękujemy, wszyscy są zwolnieni".

Miałem potem jeszcze jedną wielką szansę, pomagała mi Polonia, zbierała pieniądze na wydanie płyty. Tylko jeden człowiek w fabryce, w której pracowali Polacy, uzbierał 50 tys. dolarów. Mieliśmy 150 tys., niestety, okazało się, że to wciąż za mało. Dziś bardzo chcę odkupić prawa do tej płyty, chcę wydać ją w Polsce. Dla mnie to sprawa honoru, a tym ludziom się to należy.

Chciałem wrócić do Polski, ale bałem się, bo czułem się jak syn marnotrawny. Jednak mój menedżer Andrzej Kosmala przekonywał mnie: "Jest tu miejsce dla ciebie. To nowa, inna Polska". Potem jeszcze Nina Terentiew zapraszała mnie: "Przyjeżdżaj, masz w Sopocie półgodzinny show". Bisowałem trzy razy. A kiedy ludzie zaczęli śpiewać "Wróć do mnie", pomyślałem: "Co ja tam robię?! Szlajam się po jakichś klubach. Tu mam propozycje tras, nagrania płyt".

Nigdy jednak nie powiem, że żałuję pobytu w Ameryce. Przyjechałem bogatszy o doświadczenia, no i przywiozłem moją Ewę. Wróciłem do tego, co umiem robić najlepiej. I mam nadzieję, że długo będę mieć jeszcze coś do zaproponowania.

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki