Rozżalona matka opisała na Facebooku nieprzyjemną historię, która przydarzyła się jej synowi. - Serdecznie dziękuję policjantowi o numerze służbowym: 96 58 30 i Polska Policja za skuteczne zniwelowanie 20 lat mojej pracy wychowawczej - zaczyna smutny wpis kobieta. - Wracającego znad Wisły 20-latka policja zaprosiła do radiowozu za znaczek Razem na plecaku. ZA ZNACZEK NA PLECAKU. Tam, w zaciszu, bez świadków, policjant-kozak mówił, że nie lubi lewackich kur*w i pedałów. Zapytał, czy młody lubi w d...pę i czy bzyka się z pedałem Zandbergiem. Zapytał, czy jest komunistą czy tylko lewacką spier*oliną - czytamy.
Oprócz słownej agresji, policjant miał wlepić chłopakowi mandat. - Panowie policjanci mu do wyboru mandat albo Kolska. Błąd trzeci -- młody mandat przyjął, chociaż pałowania i paralizatorów w ofercie nie było, ale może był to pakiet specjalny - relacjonuje matka. - W efekcie dostał mandat za 600 zł za "wprowadzenie funkcjonariusza w błąd i używanie słów uznanych za obraźliwe" - czytamy.
Komenda Stołeczna Policji zupełnie inaczej opisuje jednak zaistniałą sytuację. Jak czytamy, opis autorki znacząco różni się od rzeczywistego przebiegu wydarzeń. Tymczasem: - W nocy 25 czerwca br., w Warszawie o godz. 2:55 policjanci rzeczywiście podjęli interwencję wobec młodego mężczyzny, ale jej przyczyną nie był jakikolwiek emblemat na plecaku, a fakt, że mężczyzna leżał w miejscu publicznym, sprawiając wrażenie osoby nieprzytomnej, która może wymagać pilnej pomocy. Obawa tym bardziej zasadna, gdy pod uwagę weźmiemy bardzo wysokie temperatury, jakie miały miejsce w miniony weekend.
Policjanci podeszli do mężczyzny. Jeden z funkcjonariusz sprawdził jego funkcje życiowe. Okazało się, że młody człowiek śpi. Czuć od niego było zapach alkoholu. Policjanci wybudzili mężczyznę, który od samego początku był wobec nich niegrzeczny i wulgarny, używał słów obelżywych. Mężczyzna oświadczył, że jest zdrowy, czuje się dobrze i nie potrzebuje pomocy medycznej.
Zgodnie z zasadami prowadzenia interwencji, policjanci poprosili mężczyznę o okazanie dokumentu tożsamości. Ten odmówił, twierdząc, że takiego przy sobie nie posiada i nie musi posiadać. Policjant uprzedził, że jeśli mężczyzna wprowadza go w błąd, to popełnia wykroczenie. Następnie funkcjonariusz poprosił o okazanie zawartości kieszeni i plecaka, który mężczyzna miał przy sobie. Jak się okazało, wbrew wcześniejszemu oświadczeniu, 21-latek miał przy sobie portfel, a w nim dowód osobisty oraz prawo jazdy.
Ponieważ mężczyzna, wobec którego prowadzona była interwencja, naruszył przepisy kodeksu wykroczeń (art.141 kw. oraz 65 kw.), policjant nałożył na niego mandat karny w kwocie 600 złotych (zgodnie z taryfikatorem). Rozzłościło to 21-latka, który, pokazując na emblemat przyczepiony do plecaka oświadczył, że jest członkiem jednej z partii politycznych, zna prominentne osoby, a także, że jego rodzic pracuje w jednej z największych ogólnopolskich redakcji prasowych i ma tzw. kontakty. Straszył także policjantów, że stracą pracę.
Dopiero w tym momencie – a nie, jak podaje autor artykułu, w momencie podejmowania interwencji – policjanci dowiedzieli się, że mężczyzna jest członkiem jednej z partii politycznych. Niemniej, dla funkcjonariuszy była to informacja bez znaczenia, gdyż co należy ponownie podkreślić powodem interwencji była wyłącznie troska o bezpieczeństwo mężczyzny, a wystawienie mandatu karnego efektem zachowania się 21-latka, który naruszył obowiązujący porządek prawny.
Czynności przeprowadzone w tej sprawie przez Wydział Kontroli KSP potwierdziły, że interwencja była uzasadniona i przeprowadzona została zgodnie z obowiązującymi przepisami.
Warto podkreślić jeszcze jeden, istotny element tego zdarzenia. Młody człowiek przez cały czas interwencji przebywał na otwartym terenie i czynności z nim wykonywane nie miały miejsca w środku policyjnego pojazdu. A to właśnie wnętrze radiowozu jest miejscem, do którego jak wynika z relacji matki, „20-latka policja zaprosiła”.
Zobacz: Policja ogłosiła konkurs na hasło. Internauci bezlitośni: Je**ć ku**y!