Tydzień pod ziemią
W marcu 1971 r. w wyniku tąpnięcia w kopalni „Rokitnica” w Zabrzu, 780 metrów pod ziemią zawalił się chodnik. Ratownikom udało się uratować 8 osób, z pozostałych na dole 11 górników przeżył tylko jeden. 36-letni Alojzy Piontek spędził w podziemnym zawale, bez jedzenia i picia 158 godzin, czyli 7 dni. Gdy dotarli do niego ratownicy, sam wyczołgał się przez otwór. Myślał, że przeleżał dwie szychty, bo nie miał zegarka. Był bardzo słaby, ale zdołał zapytać, czy Górnik Zabrze wygrał mecz. Jak później opowiadał, pił mocz i własną krew gryząc wargi. Aby się poruszać, przegryzł drewniany stojak, ssał drzazgi. Jednego był pewien, że ratownicy będą na pewno go szukać. Po cudownym ocaleniu
stał się narodowym bohaterem. Po wypadku Piontek już nie zjechał na dół. Cierpiał na rozedmę płuc, oddychał za pomocą specjalnego urządzenia. Z domu nie wychodził, poruszał się o kuli. Legendarny górnik zmarł w 2005 r.
Utajniony dramat
Największa katastrofa górnicza w PRL wydarzyła się 21 marca 1954 r. w chorzowskiej kopalni „Barbara-Wyzwolenie”. Zaprószenie ognia od lampki karbidowej zawieszonej na obudowie chodnika lub też samozapalenie się węgla wywołało pożar. Napływające przez szyb świeże powietrze podsycało ogień, który bardzo szybko się rozprzestrzeniał. Pod ziemią pracowało wtedy prawie 400 osób. Dym przedostał się szybko do głównego korytarza. W czasie panicznej ucieczki górnicy ginęli od wysokiej temperatury i dusili się z braku tlenu, zawiodła bowiem wentylacja. Do dziś nie jest znana faktyczna liczba ofiar, komunistyczne władze utajniały takie dane. W zbadanie tragedii zaangażowała się bezpieka, która każdy taki wypadek traktowała jak sabotaż i dywersję. Oficjalnie mówiono, że życie straciło 40 górników, później - 80. Wśród zaginionych byli jednak członkowie brygad pracy, którzy nie dostawali numerków schodząc pod ziemię. Szacuje się, że zginęło nawet 120 osób.
Śmiercionośny dym
W sierpniu 1958 r. na poziomie 300 m pod ziemią w zabrzańskiej kopalni „Makoszowy” zapaliła się drewniana obudowa przekopu, a później węgiel. Do tragedii doszło podczas prac remontowych z użyciem palnika acetylenowego. Ogień i dym przedostały się do innych pokładów. W strefie zagrożenia znalazło się 337 górników, 90 z nich w trakcie ucieczki natrafiło na bardzo zadymiony odcinek. Poinstruowano ich, by pozostali na miejscu i czekali na ratowników. Ci przybyli jednak dopiero po kilku godzinach. Część górników nie posłuchała rozkazu i po przejściu ok. 150 m przez kłęby dymu, zdołała się uratować. Pozostali zginęli. Śmierć poniosło 72 górników, a ponad 80 doznało ciężkiego zatrucia. W śledztwie ustalono, że spawacz był osobą z lekkim upośledzeniem umysłowym, a sztygarem pracownik bez odpowiednich uprawnień. Tamy ucieczkowe były nieszczelne, a część górników nie została przeszkolona w zakresie posługiwania się pochłaniaczami, które i tak... działały tylko przez 20 minut. Po tragedii zaostrzono zasady stosowania otwartego ognia w kopalniach. Wycofano lampki karbidowe, wprowadzono oświetlenie elektryczne i zakazano palenia papierosów pod ziemią, co dotąd było dozwolone.
Pod gradem węgla i skał
Kopalnia Węgla Kamiennego „Wenceslaus” (Wacław) po I wojnie była największą i najnowocześniejszą na Dolnym Śląsku. Mimo to, przy jej pogłębianiu występowały wyrzuty gazów i skał, do 1930 r. było ich ponad 90. W lipcu tego roku w kopalni doszło do strasznej tragedii. Na skutek wstrząsu w rejonie szybu Kurt, spowodowanego wyrzutem gazów, nastąpiło wypchnięcie ogromnego, liczącego 35 metrów długości bloku węgla. Wstrząs, odczuwany w całej kopalni, poprzedziła głośna eksplozja. Nagły wyrzut węgla spowodował obsypanie się ściany i gwałtowny wypływ dwutlenku węgla. Jego stężenie było tak wielkie, że górnicy, uwięzieni w podziemnych tunelach, natychmiast się udusili.
Wielkość wyrzutu ocenia się na ponad 3,3 tys. ton węgla i skał. Masa ta zasypała martwych już górników. W katastrofie życie straciło 151 osób, uratowano około 60.
Drewniane chodaki w zalanych chodnikach
Nieistniejąca już sosnowiecka kopalnia, znana zarówno pod nazwą „Ludmiła”jak i „Renard”, była miejscem najtragiczniejszej katastrofy górniczej na obecnych ziemiach polskich. W 1881 r. zginęło tu 200 osób, najczęściej młodych mężczyzn i małych chłopców, pomagających ojcom przy wydobyciu węgla, co w tamtych czasach było normą. Jako że była to praca dla biednych ludzi, nie prowadzono dokładnej ewidencji pracowników. Trudno więc określić, ile dzieci zginęło. Przyczyną tragedii była oszczędność. Z powodu redukcji kosztów usunięto z podziemi kopalni część drewnianych stempli, co spowodowało zawalenie się jednej ze ścian. Wtedy wody pobliskiej rzeki Czarnej Przemszy wdarły się do wyrobiska w postaci tzw. kurzawki. Podziemne tunele błyskawicznie zostały zalane. Górnicy nie mieli żadnych szans na ratunek, wszyscy się utopili. Wodę z zalanych chodników odprowadzono dopiero w 1959 r. Wtedy znaleziono urządzenia, narzędzia i wiele par dziecięcych drewnianych chodaków.
Siła żywiołu
Kopalnia „Rozbark”, dawniej „Heinitz”, była miejscem największej katastrofy w bytomskim górnictwie. W 1923 r. w wyniku wybuchów gazu oraz pyłu węglowego zginęło 145 górników. Na terenie kopalni, zaliczonej do kategorii niegazowych, można było używać lamp z otwartym ogniem. Do wybuchu doszło na poziomie 420 m, na którym przebywało 23 górników, wszyscy zginęli. Prawdopodobnie zapaliły się gazy z nieczynnego wyrobiska oraz pył węglowy. Pożar szybko się rozprzestrzenił. Początkowo nie zdawano sobie sprawy z siły żywiołu. O tym, że na dole szaleje ogień, dowiedziano się w momencie pojawienia się dymu nad szybem. Ratownicy dostali się do zadymionych i zagazowanych wyrobisk dopiero po 7 godzinach. Podczas trwającej kilkanaście dni akcji ratunkowej wydobyto ciała 141 zabitych górników i czterech ratowników, rannych zostało kilkaset osób.