Cała szóstka Nowego Roku jednak nie doczekała. Kilka godzin przed północą cichy zabójca - ulatniający się z podłączonego w kuchni piecyka gazowego tlenek węgla - wymordował całą rodzinę.
Mieszkańcy niewielkiego Żychlina są w szoku. - Takiej tragedii jeszcze tu nie było - mówi Sabina Szymańska (69 l.). Groszkowie mieszkali w niewielkim starym pałacyku przy ul. Narutowicza. Wśród sąsiadów cieszyli się znakomitą opinią. - To tacy dobrzy ludzie byli - mówią. - On dorabiał sobie jako budowlaniec, ona pracowała w jednym z miejscowych zakładów.
W sylwestra rano przyjechał do nich wytęskniony syn z całą rodziną - żoną Anną ( 23 l.) i dziećmi: 2-letnim Kubusiem i roczną Wiktorią. Wspólnie mieli świętować nadejście Nowego Roku. Do domu Groszków dotarł też ich zięć - Krzysztof Jóźwik (35 l.) z 3-letnim synkiem Rafałem. I to właśnie on zauważył, że coś dziwnego zaczyna dziać się z jego dzieckiem.
- Dosłownie lało się przez ręce - mówi. - Opatuliłem je w koc i wyniosłem na dwór. Szybko pobiegłem do swojego mieszkania, skąd wezwaliśmy pogotowie. Synek leżał na wersalce. Walczył o życie. Aż piana leciała mu z buzi. Na szczęście karetka szybko przyjechała. Udało się go uratować.
Pan Krzysztof po odjeździe lekarzy zadzwonił do teściów. Nikt nie odbierał. Zaniepokojony pobiegł do ich domu. Tam znalazł sześć ciał.
- Gdy zobaczyłem leżącego na podłodze Kubusia, a obok niego Wiktorię, to mnie ścięło z nóg - opowiada. - Nie mogłem się pozbierać. Teść leżał na wersalce. Szwagier i szwagierka na podłodze w kuchni.
Na miejsce wezwano strażaków. Trzeba było ewakuować pozostałych mieszkańców budynku.
- Nie przypominam sobie takie tragedii, w której zaczadzeniu uległoby sześć osób - mówi Paweł Frątczak, rzecznik prasowy Państwowej Straży Pożarnej.