Skażone powietrze dotarło nad Polskę około północy 27 kwietnia. W tym czasie w rdzeniu reaktora nr 4 w Czarnobylu płonęły tysiące ton grafitu, a radioaktywna chmura napływała nad Europę. Od wybuchu mija 28 lat. Mity o okłamywaniu polskiego społeczeństwa i tysiącach ofiar Czarnobyla mają się tak dobrze, jakby zabetonowano je w sarkofagu, którym przykryto uszkodzony reaktor.
"Socjalizm promieniuje na cały świat" - kpili Polacy po wybuchu. Nie ufając komunikatom, puszczali wodze fantazji, opowiadając o skażeniach, w wyniku których umrze pół Europy. "New York Post" fantazjował równolegle o 15 tys. pospiesznie pogrzebanych ofiar.
Poinformowali kilka dni po fakcie
28 kwietnia 1986 r. stacja pomiaru skażeń w Mikołajkach odnotowała kilkakrotny wzrost promieniowania gamma i kilkusetkrotny beta. Mieliśmy wtedy w Polsce 140 placówek koordynowanych przez Centralne Laboratorium Ochrony Radiologicznej (CLOR). To jego pracownicy uświadomili rządowi, wprowadzanemu w błąd przez zbyt mało czuły system wojskowy, że jest skażenie i jest problem.
29 kwietnia, podczas spotkania trwającego od 2.00 w nocy w KC PZPR, zdecydowano o natychmiastowym poinformowaniu społeczeństwa. Pod koniec narady władza zmieniła zdanie. Nie dlatego, że nie wierzono specjalistom, ani dlatego, że po telefonie na Kreml okazało się, że towarzysze nic tam o awarii nie wiedzą. Dlaczego? - to pozostaje zagadką.
Po upływie doby, kiedy postanowiono jednak powiadomić obywateli, komunikat sformułowany przez specjalistów przerobiono w biurze rzecznika Jerzego Urbana na informację podaną 30 kwietnia o niegroźnej skażonej chmurze, znajdującej się zbyt wysoko, żeby się bać. O przyczynie skażenia obywatele rozmiłowani w słuchaniu zachodnich rozgłośni dowiedzieli się dwa dni wcześniej, 28 kwietnia o godzinie 18.00 - z komunikatu BBC.
Fakty kontra mity
Rząd PRL zaliczył tylko dwie informacyjne wpadki, po których zachowywał się wzorowo. Pierwszą była decyzja o wstrzymaniu oficjalnego komunikatu już po utworzeniu specjalnej komisji rządowej koordynującej działania prewencyjne. Druga to "niefortunne przetworzenie" treści informacji dla mediów. Obie decyzje spowodowały, że Polacy dowiedzieli się prawdy dwa dni później, niż powinni.
Potem, wbrew czarnobylskim legendom, władza w Polsce mówiła już ludziom wszystko, co wiedziała. Upubliczniała informacje specjalistów czerpiących dane z pomiarów, mimo że nikt z Moskwy ich nie potwierdzał. Wszystkie decyzje, w tym o podaniu doustnie płynu Lugola, podjęto na podstawie własnych informacji.
"Express Wieczorny" opublikował komunikat komisji rządowej, podając rzeczywistą skalę skażeń, co pochwalili eksperci amerykańskiej Agencji Żywności i Leków. O polityce informacyjnej polskiego rządu z uznaniem wyrażała się prasa zachodnia. Za to we Francji rząd milczał o awarii 2 tygodnie. Podobnie w Wielkiej Brytanii, a tamtejszy minister środowiska zachęcał nawet do picia skażonej wody!
Zaufanie Polaków do komunistów było jednak zerowe, na temat "czarnobylskiej ściemy" powstawały legendy, również kryminalne, np. o usuwaniu ludzi, którzy chcieli ujawnić prawdę. Jeszcze kilkanaście lat po Czarnobylu padały stwierdzenia, że po awarii "władze całkowicie zlekceważyły zagrożenie" oraz że "nie podjęto żadnych środków ostrożności".
W ciągu roku od awarii Polacy zostali napromieniowani dawką o 11 procent większą, niż gdyby w Czarnobylu nic się nie stało. Akcja z podawaniem płynu Lugola, zakończona już 5 maja, uratowała tysiące osób przed zachorowaniem na raka tarczycy. Na swoją dawkę płynu dzieci w ZSRR czekały ponad 20 dni dłużej.
Ostrzegali wcześniej
Przed tragiczną w skutkach awarią ostrzegał radziecki raport "o zaniedbaniach podczas budowy elektrowni czarnobylskiej" z lutego 1979 r. Nie zdołał jednak zniechęcić Kremla, który potrzebował plutonu do atomowych głowic. Budowę ukończono, a w 1983 r. w Czarnobylu stopiła się część reaktora. Później naprawiony, pracował dalej...