Ewa Wawrzyniak (36 l.) pracowała w zakładach przetwórczych w Siemiatyczach (woj. podlaskie). Do pracy dojeżdżała jednym samochodem z trójką znajomych z sąsiednich wsi. Żeby było taniej, składali się na paliwo. Kierował Łukasz W. (26 l.) z Żerczyc, który zabierał siostrę Magdalenę (21 l.) i razem podjeżdżali pod dom pani Ewy w Zalesiu. Na koniec dosiadał się do nich Tomasz W. (23 l.). Po nocnej zmianie 26-latek odwoził wszystkich do domów.
Już miał wstawić wodę
Ten dzień miał się niczym nie różnić od pozostałych. Mąż pani Ewy wstał o 6 rano i czekał na żonę. - Zrobiłem kanapki, podsmażyłem krokiety dla siebie i Ewuni. Chciałem już wstawiać wodę na kawę, ale jej wciąż nie było. Czułem, że coś się stało, bo zawsze wracali na czas - opowiada mąż pani Ewy, Leszek (38 l.). Przeczucie go nie myliło.
Wjechali pod lokomotywę
Nagle usłyszał syreny wozów policji i straży pożarnej. Samochód, który był niemal u celu podróży, na niestrzeżonym przejeździe kolejowym w okolicach Grabarki wjechał na tory, wprost pod rozpędzoną lokomotywę. Maszynista nie miał najmniejszych szans w porę zatrzymać kolosa. W zmiażdżonym samochodzie na miejscu zginęli kierowca i dwoje pasażerów.
Ewa zmarła w szpitalu
Tylko Ewa dawała oznaki życia i trafiła do szpitala. Mąż był przy niej. - Na własne oczy widziałem, jak lekarze próbują ją ratować. Nie udało się. Zmarła - opowiada załamany wdowiec. Mężczyzna z dnia na dzień został sam z dwójką dzieci - Basią (18 l.) i Łukaszem (11 l.). Nie może uwierzyć w to, że teraz wszyscy troje będą musieli nauczyć się żyć bez Ewy.
Przyczyny tragedii bada policja. Wiadomo już, że maszynista był trzeźwy.