Jak będą wyglądać stosunki polsko-amerykańskie w 2009 r. z nowym prezydentem? Kłopot w tym, że tak naprawdę z punktu widzenia USA nie ma stosunków polsko-amerykańskich. Dla Ameryki, a zwłaszcza jej nowego prezydenta, świat jest o wiele bardziej skomplikowany.
W sztabie wyborczym Billa Clintona wisiała niegdyś kartka z przesłaniem jego kampanii: "Gospodarka, Głupcze". Gdyby amerykańscy dyplomaci mieli wywiesić w Departamencie Stanu transparent z kluczowym dla nich przesłaniem do przywódców reszty świata, to widniałby na nim napis sformułowany pewnie nieco subtelniej: "Przewidywalność, Szanowni Państwo".
Po kilku latach spędzonych w różnych krajach Europy i USA jestem przekonany, że chyba nigdzie nasz kraj nie budzi takiej sympatii, jak w Ameryce. Solidarność i Lech Wałęsa naprawdę są tam legendą. Ale Amerykanie wyraźnie rozróżniają sympatię i interesy. To, co dziś uważamy np. za rzecz oczywistą - naszą obecność w NATO, jeszcze nie tak dawno wcale tak oczywiste nie było. Poparcie USA dla powiększenia Sojuszu długo nie było jednoznaczne. Thomas Friedman, chyba najsłynniejszy teraz amerykański publicysta, w bardzo przekonujących tekstach dla "New York Timesa" apelował do Kongresu, by się na to nie zgadzał. Gdy później w Warszawie pytałem go, czy teraz tego żałuje - bez cienia wahania odpowiedział, że nie. Nie miał wątpliwości, że wtedy, w połowie lat 90., obecność Polski, Czech i Węgier w NATO nie była w interesie jego kraju. Ważniejsze było uporządkowanie stosunków z Rosją, a nie otwieranie z nią nowego pola konfliktu. Amerykanie nie byli pewni, czy w naszej części Europy rzeczywiście mają do czynienia z "przewidywalnymi" partnerami.
Waszyngton długo popierał obecnego prezydenta Gruzji, bo dla Zachodu taki wykształcony człowiek wydawał się właśnie przewidywalny. Przestał nim być w chwili, gdy gruzińskie wojska weszły w sierpniu 2008 r. do Osetii Południowej. USA potępiły wycieczki rosyjskich czołgów po Gruzji, ale dały też jasno do zrozumienia, że obecności tego kraju w NATO szybko nie należy się spodziewać. Słowa wypowiadane przez amerykańskich dyplomatów mają wagę nieporównywalną do tej, jaką mają oświadczenia przywódców innych państw. Gdy Lech Kaczyński powiedział na wiecu w Tbilisi: "Przyjechaliśmy tu po to, by walczyć", zarówno Rosja, jak i USA uznały to za przenośnię. Gdyby takie zdanie wypowiedział obecny później w Gruzji wiceprezydent Dick Cheney, oznaczałoby to, że w drodze jest już 82. Brygada Spadochronowa. Najważniejsi lokatorzy Białego Domu nie mają komfortu mówienia metaforami i zapewne też doceniają, gdy inni przywódcy nie zostawiają zbyt szerokiego marginesu na interpretację swoich deklaracji.
Kiedy do stolicy USA przyjeżdża nowo wybrany senator, to zazwyczaj słyszy dobrą radę od bardziej doświadczonych już kolegów: "Jak w polityce chcesz mieć przyjaciela, to kup sobie psa". W naszych relacjach z Ameryką po 1989 r. uwielbialiśmy podkreślać, jak "przyjacielskie" łączyły nas stosunki. Kłopot w tym, że słowa niegdyś wypowiadane przez przywódców brytyjskich teraz pasują do USA: "Imperia nie mają stałych wrogów i przyjaciół. Mają tylko stałe interesy".
W początkach XX wieku posiadłości brytyjskie zajmowały niemal 1/4 powierzchni globu i, jak zauważył wtedy jeden z premierów rządu JKM, "Od tej pory słońce już nigdy nie zachodzi nad naszymi problemami". Amerykanie są w tej chwili dokładnie w tej samej sytuacji. W Pentagonie światła nie gasną nigdy, bo gdzieś na świecie zawsze jest dzień, a jeśli tak, to mogą tam być zagrożone "żywotne interesy bezpieczeństwa narodowego USA".
Dla amerykańskiej dyplomacji zawsze będziemy częścią większej układanki. Bardziej niż z Polską USA utrzymują kontakty z całym naszym regionem.
Prof. Brzeziński od dawna przekonywał do dobrego ułożenia naszych stosunków z Niemcami. Im będą lepsze, tym mocniejsza będzie nasza pozycja w Waszyngtonie. Ważne będzie to, jaką rolę możemy odegrać na Ukrainie i w Gruzji, jaką mamy "zdolność koalicyjną" zarówno w regionie, jak i w całej Unii Europejskiej. Czy w Brukseli będziemy jednym z rozgrywających, który potrafi pociągnąć za sobą innych, czy outsiderem, który może blokować jakieś działania, ale nie wyznaczać ich kierunku.
Zwycięstwo Obamy w wyborach naprawdę jest nowym rozdziałem w historii tego kraju i zgodnie z jego hasłem wyborczym będzie też wielką "zmianą", ale zmiana w USA nie oznacza, że kraj przestaje być przewidywalny. Pole manewru w polityce zagranicznej Waszyngton ma niewielkie. Obama na pewno nie będzie uprawiał w świecie polityki westernowej, ale nawet druga kadencja George'a Busha dowodziła już większego realizmu niż mesjanizmu np. w krzewieniu demokracji na Bliskim Wschodzie. To, że w Departamencie Obrony zostaje Robert Gates, a sekretarzem stanu jest Hillary Clinton, pokazuje, że prezydent elekt nie planuje żadnego wielkiego przełomu.
Byłbym bardzo ostrożny na miejscu jakiegokolwiek polskiego polityka, który miałby wyrokować, jakie będą losy projektu tarczy antyrakietowej w Europie. Już po wygranych wyborach na jej temat ludzie z otoczenia Obamy mówili dokładnie to, co niemal trzy lata wcześniej mówiła nam w wywiadzie Susan Rice. Rice była później doradcą Obamy ds. międzynarodowych, a teraz otrzymała nominację na ambasadora USA przy ONZ. Jej i większości demokratów cały pomysł nie podobał się z trzech zasadniczych powodów: otwiera pola sporu z Rosją, nie dowiedziono, że system będzie skuteczny, i nie chroni przed tymi zagrożeniami, które teraz są dla Waszyngtonu najważniejsze - atakiem terrorystycznym dokonanym wewnątrz USA. Demokraci nie zmienili zdania przez trzy lata.
Być w Białym Domu to co innego, niż tylko o nim myśleć. Barack Obama może być zmuszony podjąć inne decyzje, niż niedawno się spodziewał. Ale jeśli coś miałoby się zmienić, stawiałbym na to, że raczej jego poglądy niż coś, co można rozumieć jako interes amerykańskiego państwa.
Piotr Kraśko
Dziennikarz, b. korespondent TVP w Ameryce, od maja 2008 prowadzi główne wydanie "Wiadomości" TVP 1
Tak w Ameryce spełniają się sny
Czterodniowe uroczystości przypominające bardziej koronację króla niż inaugurację nowego prezydenta. Miliony ludzi na ulicach, darmowe koncerty gwiazd rocka, dzieci z flagami, koszulki z Obamą, plakaty z Obamą, znaczki z Obamą, czapeczki z Obamą, specjalne wydania gazet, a nawet milion darmowych "inauguracyjnych" precli rozdawanych na ulicach.
Już widzę, co by było, gdyby tak wyglądało zaprzysiężenie prezydenta Kaczyńskiego Nie tylko Palikot głośno domagałby się obowiązkowych badań psychiatrycznych, a może nawet wszczęcia od razu procedury odwołania.
Ale w Ameryce nikogo specjalnie nie dziwi wydawanie 150 mln dolarów (prawie pół miliarda zł!) na oficjalne uroczystości. Bo Amerykanie lubią celebrować takie momenty. Czuć, że są częścią historii. W przeddzień inauguracji Stany świętują Dzień Martina Luthera Kinga Jr. To on "miał sen" o czarnych ludziach, którzy mają swoje prawa. Śnił, że jego 6-letnia wówczas córeczka będzie mogła wejść do wesołego miasteczka i pobawić się z białymi dziećmi. Dziś jej rówieśnik, czarnoskóry Barack Hussein Obama, zostaje prezydentem Stanów Zjednoczonych. Najpotężniejszym przywódcą współczesnego świata.
Ludzi, którzy pamiętają Martina Luthera Kinga Jr., jest ciągle dużo. Jego słowa zaś poznaje w pierwszej klasie szkoły publicznej każdy 5-latek. Dlatego i starzy, i młodzi tak emocjonalnie podchodzą do nowego prezydenta. Potwierdzenie tego łatwo znaleźć w tłumie rozlanym w tych dniach po ulicach Waszyngtonu.
Czego naprawdę oczekują od Obamy? Przede wszystkim tego, że spełni swoją największą obietnicę - "change" (zmiana). Że będzie inny. Inny od swojego poprzednika Busha, który odchodzi z najniższymi notowaniami w historii. Że skończy bezsensowne wojny, że wydźwignie kraj z kryzysu, że zatrzyma nakręcającą się spiralę bezrobocia. Tylko w grudniu pracę straciło ponad pół miliona Amerykanów. Kolejne miliony potraciły swoje oszczędności, domy, przyszłe emerytury. Dawno nie notowano tylu samobójstw. Bo ludzie tracą nadzieję.
Obama zaś nadzieję daje ("hope" to kolejne z głównych haseł kampanii). Mówi, że "nie będzie łatwo, ale damy radę". I nie czekając na zaprzysiężenie, załatwia w Kongresie grube miliardy na program stymulujący amerykańską gospodarkę. Po czym pakuje je głównie w zasiłki i osłony socjalne dla najuboższych, doprowadzając do gorączki wolnorynkowych ekonomistów. Tylko ich nikt już nie słucha. Jakoś nie potrafili zatrzymać kryzysu. Zresztą tak naprawdę wszyscy marzą, by nowy - 44. prezydent Stanów Zjednoczonych - okazał się cudotwórcą. Jak to celnie porównał komentator "Daily News", Amerykanie chcą, żeby ich Barack był drugim pilotem Chesleyem Sullenbergiem, który po wybuchu silników posadził swój samolot bez ofiar na rzece Hudson. Żeby tak samo, bez ofiar i wyrzeczeń, uratował Amerykę.
Adam Michejda
Szef redakcji nowojorskiej "Super Expressu"