Odkąd sięga pamięcią, zawsze się bała. Całymi latami martwiła się, co wymyśli mąż. Jacek D. (41 l.) awanturował się niemal za każdym razem, kiedy wracał do domu. Mężczyzna pracował za granicą. Przyjeżdżał do Polski raz na trzy, cztery tygodnie. Pił i był chorobliwie zazdrosny. Raz pobił kobietę, bo wydawało mu się, że ma kochanka. Marta Duda wiele razy chciała uciec. Nie była jednak w stanie tego zrobić. "Co by się stało z synkiem", myślała.
To nie był Jacek, to był jakiś potwór
Bezkarny mężczyzna posuwał się w swych niegodziwościach coraz dalej... Pewnego wrześniowego dnia wściekły na żonę oblał ją benzyną. Chciał ją ukarać za to, że nie dała mu kluczyków do samochodu. Marta zabrała mu je, bo przecież nie miał prawa jazdy. Chwilę wcześniej podpalił już auto, do którego nie mógł wejść. Potem przyniósł kanister do domu... Nie dbał o to, że rozlewa benzynę, gdzie popadnie, że polewajac żonę, na którą był zły, ochlapał też syna, Marcina (8 l.). Przerażony chłopiec tulił się do matki. Krzyknął, kiedy w dłoni ojca zobaczył zapaloną zapałkę. Potem był już tylko ból. Niewyobrażalny.
- Przez chwilę popatrzyłam w oczy męża... - wspomina kobieta. - To nie był mój Jacek, to był jakiś potwór - wspomina.
Nie powinien wyjść nigdy z więzienia
Jacek D. trafił do więzienia. Jego żona i dziecko do szpitala. Marta miała dosłownie spaloną twarz, rękę i kawałek brzucha. Marcinek - ramiona. Oboje długo leczyli poparzenia, blizny mają jednak do dziś. Ale najgorsze spustoszenia podpalenie poczyniło w ich psychice.
- Chyba nigdy nie przestanę się bać o życie swoje i moich dzieci - mówi pani Marta. - On w końcu przecież wyjdzie z więzienia i obawiam się jego zemsty. Kobieta wciąż mieszka w domu w Dąbrowie Białogardzkiej. Tam gdzie wydarzyła się tragedia. Nie ma po prostu dokąd pójść...