Jestem rodowitą warszawianką. Mój tata był warszawiakiem z krwi i kości, mama pochodziła z Poznania. Wychowywałam się na Mokotowie, ale na stare lata wróciłam na Targówek. Teraz mieszkam stosunkowo niedaleko domu, który po wojnie został zabrany mojej rodzinie ustawą Bieruta. Teraz to jest już tylko plac, domu nie ma. Próbowałyśmy go z siostrą odzyskać, ale nic z tego nie wyszło. A szkoda, bo to piękne i można powiedzieć sentymentalne miejsce dla nas.
Byłam bardzo grzeczną dziewczynką. Jak rozrabiałam, to tylko przez przypadek. W domu miałam wpajanych dużo zasad dobrego wychowania. Mama nie pozwalała nam na zbyt dużo luzu. Wszystko musiało być na swoim miejscu, jak to w Poznaniu. Muszę jednak przyznać, że chwalę sobie to wychowanie. Śmieję się, że kilka razy dostałam lanie, ale nie żałuję. Co prawda zgadzam się z tym, że dzieci bić nie wolno, i sama swojej córki nigdy nie uderzyłam, ale mnie tych kilka klapsów nie zaszkodziło. A czasem rzeczywiście się należało.
W szkole bywało ze mną różnie. Nie mam tu na myśli podstawówki, ale raczej liceum. W ogólniaku bardziej interesowały mnie kabarety i jazda konna niż nauka. Udało mi się jakoś zdać maturę i dostać na studia. Moją piętą achillesową były rzecz jasna przedmioty ścisłe. Nienawidziłam serdecznie matematyki, fizyki i chemii. Uważam jednak, że wiele zależy od tego, kto nas uczy. W ostatniej klasie podstawówki miałam fizyczkę, która zawsze powtarzała, że "wzoru i regułki każdy tuman się może nauczyć i zastosować w zadaniu". Chyba ze strachu przed nią, choć nic nie rozumiałam z tego przedmiotu, rzeczywiście nauczyłam się pewnych wzorów, a na koniec z fizyki miałam czwórkę z plusem. Chciała mnie wyciągnąć na piątkę, ale stwierdziłam, że będę musiała się jeszcze bardziej starać i zdecydowanie odmówiłam.