Do pożaru doszło wieczorem. - Robiłam kolację dla dzieci, po niej miały kłaść się do snu. Nagle usłyszałam mojego partnera Czarka Czekanowskiego (39 l.) - wspomina pani Karolina. - "Palimy się! Zabieraj dzieci, uciekamy!" - krzyknął. Zabrałam maluchy i w tym, co mieliśmy na sobie, wybiegliśmy na podwórko. Cały budynek stał już w ogniu. Dzieci zanosiły się płaczem, bo nie wiedziały, co się dzieje - dodaje.
Kilka jednostek straży pożarnych przez wiele godzin gasiło pożar. - Rankiem następnego dnia stanęliśmy przed zgliszczami. Zakręciły nam się łzy w oczach, bo zdaliśmy sobie sprawę z tego, że wszystko, co było dla nas cenne, strawił ogień. Dzieci pytały o swoje ulubione zabawki - mówi kobieta. Zosi (8 l.) spłonął pluszowy misiek, Sława (6 l.) straciła piękną lalkę, a Maksym (2 l.) kocyk, bez którego nie potrafi zasnąć.
Pogorzelców przygarnęli znajomi, sąsiedzi wspomogli najpotrzebniejszymi rzeczami. - Żyjemy na łasce innych, nie może to długo trwać. Niestety, nie mamy pieniędzy, by odbudować dom, a bardzo chciałabym, żeby dzieci miały gdzie mieszkać. Dlatego proszę o pomoc ludzi dobrego serca - Karolina Morawska błagalnie składa ręce.
Zobacz: Strzelanina pod Wrocławiem. Kim był policjant, który zginął podczas akcji?