Jarek Kozera został znaleziony martwy w sobotę, 17 września nad ranem, na klatce bloku przy ul. Łużyckiej w Warszawie. Policja twierdzi, że był to nieszczęśliwy wypadek, natomiast rodzina nie wyklucza morderstwa. "Super Express" rozmawiał z ojcem nieżyjącego muzyka.
SE: - Jest wiele niejasności dotyczących śmierci Pana syna...
Sylwester Kozera: - Mówią różnie, że to wypadek, samobójstwo... Ale jak!? Mieliśmy tyle planów, zostało dwoje dzieci! Cieszył się graniem. Ja mówię tylko to, co mam w sercu, ja z nim żyłem, znałem. Nie wiem, mam znaki zapytania. Już był w domu, już otwierał drzwi. Nikt nic nie widział...
SE: - Policja nie wyklucza nieszczęśliwego wypadku.
SK: - Nie uderzył się o żaden schodek... Za dużo było krwi, jak na zwykłe potknięcie na schodach...
SE: - To straszne, to tak boli, kiedy ojciec chowa syna...
SK: - Nie spodziewałem się, że czarny garnitur będzie mi potrzebny... Nie wiedziałem, że ja, że Jarek mamy tylu przyjaciół. Tylu muzyków chciało na pogrzebie zagrać...
SE: - Syn miał po panu przejąć kierownictwo Kapelą. Co dalej?
SK: - Dopóki będę żył, kapela będzie istniała. Dopóki starczy sił, bo nie mam innego wyjścia... A może cała nadzieja we wnukach? Nie wiem, ale młodszy Kamil pięknie śpiewa w chórze... Muszę być silny dla wnuków, bo żaden psycholog im nie pomoże.