Tego wieczora pan Tomasz nie zapomni do końca życia. Wieczorem nagle poczuł przeszywający ból brzucha. Tabletki nie pomagały. Gdy zaczął silnie krwawić z przewodu pokarmowego, a potem nie dawał rady podnieść się z łóżka, poprosił matkę, by wezwała pogotowie. Myślał, że lekarze zaraz mu pomogą. - Dyspozytorka podała numer do lekarza dyżurnego, a on stwierdził, że do takiego przypadku karetki nie wyśle. Płakałem z bólu i prosiłem mamę, by jeszcze raz zadzwoniła - opowiada pacjent. Według jego relacji po raz drugi lekarz odmówił i powiedział, by to pacjent przyjechał do niego. Nie mieli jednak pieniędzy na taksówkę.
Wtedy zdesperowany mężczyzna wpadł na pomysł, gdzie szukać ratunku. - Zadzwoniłem do straży miejskiej i z płaczem błagałem dyżurnego o pomoc - opowiada. Z pisma, jakie otrzymaliśmy od komendanta bielskiej straży Mirosława Tronkowskiego wynika, że mężczyzna zadzwonił do straży o godzinie 23.37. Wtedy strażnik zadzwonił na pogotowie, a następnie znów do pacjenta, prosząc, by spróbował wezwać pomoc jeszcze raz. O 23.59 karetka była już w drodze...
Kiedy już wreszcie w domu mężczyzny zjawili się lekarze, okazało się, że dopadł go nieżyt zatokowo-jelitowy. Pan Tomasz dostał odpowiednie leki i bóle ustąpiły.
Co ciekawe, dyrektor bielskiego pogotowia cały czas jest przekonany, że nie było potrzeby wysyłania karetki. - Lekarz nocnej pomocy medycznej po zebraniu wywiadu uznał, że stan pacjenta nie wymaga wizyty domowej i zaproponował przyjazd chorego do ambulatorium, na co matka pacjenta nie wyraziła zgody, argumentując, że jest późno i nie ma czym dojechać - nie są to argumenty do kwalifikacji jako wizyta w domu - mówi nam lek. med. Ryszard Odrzywołek.
- Dzięki straży miejskiej uzyskałem pomoc - nie ma jednak wątpliwości pan Tomasz. - Skoro teraz lekarze twierdzą, że nie było wskazań do wyjazdu, czemu przyjechali po telefonie od strażników? - pyta.