Na Suwalszczyźnie do dziś wierzy się, że ścinając drzewo, zabija się także człowieka. Legendę tę dotkliwie odczuła rodzina Dymińskich ze wsi Sześciwłóki na Suwalszczyźnie.
- To nie był wypadek! To drzewo go zabiło - mówi z przekonaniem Leokadia Dymińska (74 l.), matka pechowego rolnika.
Feralnego dnia Andrzej Dymiński (40 l.) siedział z rodziną w domu. Zbliżało się południe, gdy nagle 40-latek zerwał się z krzesła. - Jakby to drzewo go wzywało - mówi matka mężczyzny, ocierając łzy z twarzy. - Syn dziwnie się uśmiechnął, nic nie powiedział, tylko chwycił piłę i wybiegł na podwórze - opowiada. Chwilę potem doszło do tragedii. Kiedy drzewo już miało upaść pokonane, wielki konar klonu uderzył rolnika w głowę, pociągnął go za sobą i zabił na miejscu. Martwego mężczyznę znaleźli jego synowie.
Matka zabitego nie kryje łez: - Mówią, że to ludzie zabijają ludzi. A u nas ludzi zabijają drzewa!
W tragicznej sytuacji po śmierci Andrzeja znalazła się jego żona Aneta (29 l.) i trzech osieroconych przez mężczyznę synów: Adrian (9 l.), Krzysiek (6 l.) i Kryspian (2 l.). Kobieta musi teraz zadbać o całe gospodarstwo i schorowanych rodziców męża. Osoby pragnące pomóc rodzinie prosimy o kontakt z redakcją "Super Expressu".