Zrobili to z miłości. - Tam mają ciepło, dostają jeść, mają warunki do nauki, jest bezpiecznie. U nas tego nie miały... - mówi mężczyzna, a po jego policzkach spływają łzy. - Wybaczcie nam dzieci, jesteśmy za biedni, by was wychowywać... - płacze matka.
Kiedy Krzysztof Sergiel opowiada o swoich dzieciach, drży mu głos. Pani Magdalena chowa twarz w trzęsących się dłoniach. Sergielowie tak bardzo chcieliby, żeby radosny gwar znów wypełniał każdy kąt ich skromnego mieszkania. - Kochamy je ponad życie i dlatego je tam zawieźliśmy. Teraz przynajmniej biedy nie klepią, nie marzną... - mówi mężczyzna i zaczyna opowiadać tragiczną historię swojego życia.
Kiedy kilkanaście lat temu pan Krzysztof poznał Magdalenę Piechnik, myślał, że uśmiechnęło się do niego szczęście. Był po nieudanym małżeństwie i potwornym wypadku w pracy, po którym został rencistą. - Myślałem: - Najważniejsze, że się kochamy - mówi. Szybko na świat zaczęły przychodzić upragnione dzieci. Paulinka (12 l.), potem Marcin (11 l.) i Pawełek (9 l.). Niestety, skromne renty przestały wystarczać, komunalne mieszkanie powoli przypominało ruderę, a życie rodziny zakłócało niewesołe towarzystwo za ścianą. Kiedy pan Krzysztof patrzył, jak maluchy z zimna chowają się pod kołdrą i nie zdejmują kurteczek, krwawiło mu serce. - Najgorszy był jednak strach, że walący się sufit w końcu pogrzebie moje dzieci żywcem - wspomina pan Krzysztof. Kochający rodzice podjęli więc najtrudniejszą decyzję w życiu, postanowili, że oddadzą dzieci do domu dziecka.
Pan Krzysztof i pani Magda ten straszny dzień pamiętają doskonale. Wzięli swoje maluchy i pociągiem zawieźli do domu dziecka w Krzyżu Wielkopolskim. - Tu będzie wam ciepło, będzie dobre jedzenie - mówili, tuląc przeraźliwie łkające dzieciaki. Wkrótce do trójki dzieci dołączyła Tereska (5 l.). Ostatnia z rodzeństwa, Marysia (1,5 r.), od razu trafiła do rodziny zastępczej. Pan Krzysztof co tydzień odwiedzał maluchy, a gdy nie miał na bilet kolejowy - 75 kilometrów w jedną stronę jechał rowerem. Czasami dzieci przyjeżdżały do rodziców, ale patologiczne otoczenie komunalnego budynku nie sprzyjało odwiedzinom. - Zawsze chciałem dla nich jak najlepiej. One to całe moje życie, ale wiem, że ten dom to nie miejsce dla nich - mówi mężczyzna. O tym, że rodzice kochają dzieci, wiedzą także pracownicy społeczni ze Skoków. - To nie jest patologiczna rodzina - mówią.
Najgorsze jest to, że teraz w Sądzie Rejonowym w Wągrowcu toczy się sprawa o odebranie rodzicom praw do dzieci. Po wyroku sądu maleństwa mogą trafić do obcej rodziny i na zawsze stracić z kontakt z kochającymi rodzicami. - Naprawdę je kochamy - mówią zdesperowani Sergielowie. - Nie przeżyję, jeśli nie będziemy mogli ich odwiedzać - pani Magdalenie głos więźnie w gardle.