Gdy bohaterscy mężczyźni narażając swoje życie, w końcu cudem wyciągnęli przemoczone i przerażone dzieci, Tadeusz S. z Myśliborza (woj. zachodniopomorskie) nie chciał im nawet użyczyć płaszcza, by okryli swe zziębnięte ciała.
Ten koszmar zaczął się od zabawy. Dwaj 11-latkowie z Dębna (woj. zachodniopomorskie) - Adrian Jura i Jarek Gletta - ślizgali się po lodzie na jeziorze. Nagle lód załamał się pod nimi ze złowieszczym trzaskiem i obaj chłopcy polecieli w lodowatą toń.
Desperacko walczący o życie 11-latkowie zobaczyli na brzegu sylwetkę mężczyzny. Słabnącymi głosami wołali do niego przekonani, że pędzi z pomocą. Ale zamiast tego Tadeusz S. wyszarpał spod płaszcza aparat fotograficzny i zaczął robić zdjęcia umierającym chłopcom.
I pewnie te dzieci zginęłyby na oczach tego bezdusznego fotopstryka, gdyby ich przeraźliwe wołanie o pomoc nie dobiegło do uszu Bogdana Stanisławczyka (18 l.). Ten zachował się jak prawdziwy mężczyzna i bez wahania rzucił się na ratunek.
Już w biegu zaczął zrzucać z siebie ubrania. - Nie miałem żadnej liny. Próbowałem rzucić ubranie topiącym się chłopcom - opowiada o dramatycznych chwilach młody bohater. Z pomocą skoczyli mu ojciec Lech (52 l.) i sąsiad Krzysztof. I już po chwili ocaleni chłopcy byli bezpieczni.
Kobiety zgromadzone na brzegu zaczęły błyskawicznie zrzucać kurtki, by okryć nimi zmarzniętych chłopców i ratowników.
- Poprosiłyśmy o płaszcz tego fotopstryka. A ten tylko odwarknął: nie dam! I dalej robił zdjęcia - łapie się za głowę Aneta (26 l.), siostra Bogdana Stanisławczyka.
- To się w głowie nie mieści! Gdy my ratowaliśmy życie, ten człowiek nam nie pomógł! - oburza się pan Bogdan.
Tadeusz S. prowadzi zakład fotograficzny. Zdjęcia tonących chłopców sprzedał za kilka tysięcy złotych. Czy warto było?