Prezes Presspubliki zaznacza, że znał jedynie ogólne tezy artykułu, nie czytał go z tego względu, że według naczelnego nie był jeszcze gotowy, a on sam nie jest "cenzorem". Zaznacza, że wielokrotnie pytał o wiarygodność źródeł, o czym był ciągle przez naczelnego zapewniany. Z tekstem zapoznał się dopiero rano, w dniu publikacji. - Nie mogłem wstać z łóżka... Czułem się absolutnie oszukany... Czytam tekst - mam w pamięci rozmowę z naczelnym - i widzę, że tytuł jest nieadekwatny do tego, co z nim ustaliłem, że tekst i tytuł są kompletnie rozbieżnymi światami. Tytuł zabijał treść - mówił Hajdarowicz.
Właściciel "Rzeczpospolitej" w ostrych słowach krytykuje Gmyza. - W jego mniemaniu powinniśmy uznać babę, która na placu sprzedaje kapustę, za źródło informacji na temat broni atomowej w Iranie - mówi. Zaznacza przy tym, że wielokrotnie był zapewniany o wiarygodnych źródłach przez naczelnego. Okazało się jednak, że z materiałów, które przedstawił Gmyz, nic nie wynikało.
- Redaktor Gmyz, pisząc tekst, nie miał żadnych!, żadnych! - według mojej wiedzy - wiarygodnych źródeł informacji, które by go uprawdopodabniały - mówi Hajdarowicz.
- Mam prawo do decydowania o tym, co jest najlepsze dla spółki, bo za nią odpowiadam. (...) My dostarczamy treści i musimy dążyć do tego, żeby one były wiarygodne. Możemy pisać o trotylu, możemy zadawać trudne pytania (...), pod jednym warunkiem: że tezy mamy udokumentowane - powiedział Hajdarowicz.