Choć inkasują miesięcznie po kilkadziesiąt tysięcy zł na rękę, migają się od roboty, jak tylko mogą. Tylko dwóch polskich europosłów ma 100-procentową frekwencję na posiedzeniach Parlamentu Europejskiego. Największym bumelantem jest znany rajdowiec Krzysztof Hołowczyc (46 l.) z PO, który nie pofatygował się nawet na połowę posiedzeń plenarnych. Wstyd!
"Czy się stoi, czy się leży, to euro się należy!". Niestety, wielu z naszych europosłów przeniosło takie rozumienie starej polskiej maksymy do Brukseli. A należy się sporo. Każdy polski eurodeputowany zarabia 10 tys. zł miesięcznie. Bez względu na to, co robi. A raczej czego... nie robi. Do tego dostaje po 4 tys. euro miesięcznie (około 16 tys. zł) na przeloty do kraju i z powrotem. Przysługuje mu też dieta dzienna za udział w posiedzeniu. Jeśli więc spędzi w Brukseli pół miesiąca, zainkasuje - bagatela - dodatkowe 18 tys. zł! Ale to nie wszystko! Kolejne 60 tys. zł należy się na prowadzenie biur i płace dla asystentów. Mimo to niewielu polskich europosłów serio traktuje swoje obowiązki. Tylko Mieczysław Janowski (61 l.) z PiS i Zbigniew Zaleski (61 l.) z PO nie opuścili żadnego posiedzenia. Na drugim biegunie jest Hołowczyc, który więcej czasu niż w Brukseli spędził na... rajdach. Ale czy za to mu płacimy? Na polskiej liście nieobecności królują też rzecznik PiS Adam Bielan (34 l.), Paweł Piskorski (40 l.) - startował z listy Platformy - oraz Bogdan Golik (45 l.), który został wybrany z listy Samoobrony.