Pobrali się 18 lat temu, mieli trójkę dzieci. On, chłop jak dąb, znęcał się nad żoną niemal od początku ich związku. Ona drobniutka, przez długi czas znosiła swój los. W końcu nie wytrzymała. Trzy lata przed tragedią rozwiedli się i dla Zofii zaczęło się nowe życie. Dostała pracę jako sprzątaczka w szkole. Wynajęła domek, gdzie mieszkała z dwójką dzieci (najstarszy syn został z ojcem).
Feralnego dnia Jan Ch. szukał swojej byłej żony od samego rana. Pytał się ludzi, "gdzie jest ta suka". Był wściekły o to, że Zofia doskonale radzi sobie bez niego.
- Zdenerwowałem się, bo poszła do opieki społecznej po alimenty - mówił na sali sądowej. Uśmiechnięty, prawie że wesoły, twierdził, że jest niewinny. Owszem, natknął się na Zofię, jednak nie potrącił jej, a na chodnik wjechał, bo się zagapił.
Zdaniem śledczych było inaczej. Celowo staranował pieszą na chodniku. - Kobieta podniosła się, zaczęła uciekać. Kierowca wysiadł i ruszył za nią. Powalił na ziemię i zaatakował, zadając jej rany ostrym narzędziem - relacjonuje Artur Marczuk z policji w Lubartowie. Zofia Ch. zmarła ma miejscu. Miała rozpłatany brzuch.
Jan Ch. twierdzi, że chciał z nią jedynie porozmawiać. Gdy wysiadł z auta, ona uciekła. - Pewnie ktoś ją później pobił - mówił na procesie. A dlaczego sam ukrył się w okolicznych lasach? - Coś mi się porobiło - drwił. Grozi mu dożywocie.