Nikt nie spodziewał się, że Janusz T. emerytowany policjant, może być zdolny do takiej zbrodni. Jeszcze będąc na służbie uratował przecież dwójkę dzieci z pożaru. Dostał nawet za to medal... Tymczasem mężczyzna własnymi rękami uśmiercił swojego Wiktorka (†7 l.) i Dagmarkę (†4 l.) i spokojnie czekał przy ich zwłokach... Zanim zaczął mordować dzieci, wysłał do znajomych SMS-a. "Rozwodzę się. Zabiję moje dzieci" - napisał.
Do tragedii doszło w grudniu ubiegłego roku, w mieszkaniu państwa T., na jednym z łódzkich blokowisk. Pierwszą uśmiercił córkę, chwilę później udusił bawiącego się w innym pokoju jej braciszka. Ich ciała położył obok siebie na podłodze.
- Janusz T. udusił Wiktora i Dagmarę, zasłaniając im ręką usta i nos - odczytywał akt oskarżenia prokurator. Mężczyzna został zatrzymany na miejscu zbrodni. Gdy jego żona Magdalena T. (40 l.) wróciła z pracy, przeżyła szok. Musiała trafić do szpitala. Wczoraj pojawiła się na sali rozpraw ubrana w czarny, żałobny strój. Zobaczyła swojego męża po raz pierwszy od tragicznych wydarzeń. Poruszała się z trudem, momentami słaniając się na nogach. Żeby nie zemdlała, na sali rozpraw przytrzymywana była przez postawnego mężczyznę.
Na wniosek kobiety po odczytaniu aktu oskarżenia sąd utajnił proces. - Przemawia za tym ważny prywatny interes poszkodowanej - uzasadniał sędzia Jarosław Papis. Wiadomo jednak, że w czasie śledztwa Janusz T. przyznał się do winy. Opowiedział też dokładnie, jak mordował dzieci i dlaczego to zrobił. Stwierdził, że żona chciała się z nim rozwieść i wyjechać z dziećmi za granicę... Dzieciobójcy grozi dożywocie.