- Oni utopili nam dzieci! - zalewają się łzami rodzice Marty i Sebastiana. - A mieli im pomóc... To przez ich nieudolność doszło do tragedii.
Dramat wydarzył się na Jeziorze Powidzkim (woj. wielkopolskie). Kiedy wiatr przewrócił łódź, było na niej pięć osób. Trzy z nich przebywały na pokładzie, zdążyły wyskoczyć i przeżyły.
Pod pokładem zostali Marta i Sebastian. Nie utonęli od razu, bo w kajucie wytworzyła się tzw. poduszka powietrzna. Narzeczeni mogli normalnie oddychać i rozmawiać. Zadzwonili nawet po pomoc z telefonu komórkowego. Sebastian doskonale pływał. Postanowił pokazać Marcie, że można wypłynąć z kajuty i wydostać się na powierzchnię. Udało mu się. Po chwili wrócił do dziewczyny. Prosił, błagał, ale nie potrafił jej przekonać, by ratowała się razem z nim. Za bardzo się bała... Oboje czekali więc na ratunek.
Pierwsi na miejsce przypłynęli strażacy ochotnicy z miejscowości Ostrowite. Nie mieli jednak sprzętu do nurkowania, a "ręczne" postawienie jachtu okazało się niemożliwe. Wtedy Andrzej K. (54 l.), dowódca ochotników, zadecydował o holowaniu łodzi do brzegu jeziora... Właśnie ta decyzja okazała się tragiczna w skutkach. Marta i Sebastian utonęli w jachcie.
Po trwającym prawie dwa lata śledztwie dwaj strażacy stanęli przed sądem. Kierujący poczynaniami strażaków Andrzej K. usłyszał zarzut nieumyślnego spowodowania śmierci. Dyspozytor Mariusz P. (35 l.) odpowiada za narażenie narzeczonych na utratę życia.
- Gdyby nie ci strażacy, nasze dzieci mogły żyć - rozpacza Alicja Rożek (53 l.), mama Sebastiana. - Powinni ponieść za to karę - dodaje.
Andrzejowi K. grozi 5 lat więzienia. Mariuszowi P. - rok.
Żaden z nich nie czuje się winny. Twierdzą, że po prostu wykonywali swoje obowiązki.