10 kwietnia 2010, godzina 8.20 - ostatnia rozmowa braci
Jarosław i Lech Kaczyński kontaktowali się po raz ostatni 10 kwietnia około godiny 8:20. - Myślałem, że już wylądował i dzwoni ze Smoleńska. Bardzo rzadko dzwonił z telefonu satelitarnego z samolotu. Powiedział mi, że z Mamą wszystko w porządku, i poradził, bym się przespał. Pamiętam doskonale, że użył określenia: "bo się rozpadniesz" - opowiada Kaczyński w rozmowie z Katarzyną Gójskią-Hejke i Tomaszem Sakiewiczem.
"To jest wynik waszej zbrodniczej polityki – nie kupiliście nowych samolotów"
Tragicznego ranka tuż po rozmowie Jarosław Kaczyński nie posłuchał brata. Zaczął szykować się do odwiedzenia mamy. Po 9:00 zadzwonił telefon. Najpierw odezwał się urzędnik MSZ, który oddał słuchawkę ministrowi Sikorskiemu. To on był dla Jarosława Kaczyńskiego posłańcem złej nowiny o śmierci brata i szwagierki.
- To jest wynik waszej zbrodniczej polityki – nie kupiliście nowych samolotów - miał w rozpaczy powiedzieć ministrowi Kaczyński, po czym rozłączył się.
Po 15 minutach telefon zadzwonił jeszcze raz. Kaczyński wyznał dziennikarzom "Gazety Polskiej", że miał wtedy jeszcze cień nadziei, że ktokolwiek został uratowany. Nadzieja się nie spełniła - Radosław Sikorski w drugiej rozmowie miał tylko kategorycznie stwierdzić, że do tragedii doszło z winy pilota.
Tego samego dnia Kaczyński poleciał na miejsce katastrofy. Proponowano mu wspólny lot z premierem Tuskiem, ale odmówił. Po lądowaniu na lotnisku w białoruskim Witebsku do Smoleńska wraz z przyjaciółmi dotarł autokarem.
"Premier polskiego rządu ścigał się ze mną"
W wywiadzie Kaczyński sugeruje, że jego przejazd był spowalniany po to, by jako pierwszy na miejsce tragedii dotarł szef rządu:
- Dziś wiem, że nasze postoje i powolne tempo jazdy były wymuszone przez ścigającą nas delegację z premierem Tuskiem, który koniecznie chciał dotrzeć do Smoleńska przed nami. W pewnym momencie limuzyna z Donaldem Tuskiem minęła nas i dopiero wtedy pozwolono nam normalnie jechać. To była zresztą jakaś kompletna paranoja. (...) To, co wyrabiał wówczas pan Tusk, po prostu nie mieści mi się w głowie - oskarża w rozmowie Jarosław Kaczyński.
Po dotarciu na smoleńskie lotnisko Kaczyńskim i jego współpracownikom kazano długo czekać w autokarze pod bramą lotniska. - W końcu mnie wpuszczono. (...) zaproponowano mi, bym się zgodził na złożenie mi kondolencji przez premiera Tuska. Odmówiłem. (...) Później pojawił się ambasador Bahr [ambasador RP w Moskwie - red.]. Radził mi, bym nie oglądał ciał. (...) Nie uległem tym namowom. Miałbym nie zobaczyć własnego Brata? (...) Ciało mojego Brata było w bardzo złym stanie, ale ja oczywiście nie miałem problemów z identyfikacją. (...) Pamiętam to potworne uczucie chłodu ciała Leszka.
Obecni na miejscu tragedii prokuratorzy wypytywali Kaczyńskiego, po czym poznaje Leszka.
- Odpowiedziałem, że choćby po bliźnie, którą Leszek miał na ramieniu. To była duża blizna po operacji po wypadku samochodowym. Sprawdzili to i chyba mi uwierzyli. Nie wiedziałem wtedy, że ręka jest oderwana. Nalegano, bym zgodził się na wykonanie badań DNA. Odmówiłem. Rozpoznałem Brata - wspomina prezes PiS.