Państwo Teresa (62 l.) i Tadeusz (68 l.) Strużykowie są przekonani, że syn zginął, bo kochał ryzyko. Nawet po odejściu z wojska szukał adrenaliny. Szkolił skoczków spadochronowych, był stałym bywalcem pobliskiej strzelnicy.
- Kiedyś powiedział nam, że jak ma mu się coś stać, to może mu się stać w każdej chwili, na ulicy, w samochodzie. Że jak ma zginąć, to woli już na misji czy podczas skoku. I tak się stało... - rozpacza pani Teresa.
Adam, jak już pisaliśmy, zginął w sobotę, kiedy na ziemię runął samolot z grupą skoczków spadochronowych na pokładzie. Oprócz syna państwa Strużyków śmierć poniosło 10 osób.
- Myślę sobie, że on nie miał szans tego przeżyć. Gdyby była jakaś możliwość, na pewno zdołałby się uratować. Był w świetnej formie, był doświadczony w skokach - mówi nam pan Tadeusz.
Rodzice Adama nigdy tak naprawdę nie pogodzili się z pasjami syna. - Błagaliśmy, żeby przestał skakać, nadstawiać karku - wspominają.
Syn miał już jeden wypadek przy skoku ze spadochronem. Splątały mu się linki. Leżał długo w szpitalu.
- Wtedy myślałem, że z tym skończy. Kupiłem nawet wędki, żeby namówić syna do spokojnego sportu... Ale gdzie tam, po jednym wędkowaniu powiedział, że tak nie potrafi - rozkłada ręce tata skoczka.
Odchodząc, Adam Strużyk zostawił żonę Małgorzatę (40 l.)i córkę Kaję (17 l.). Pogrzeb komandosa odbędzie się w Lublińcu. Z wojskowymi honorami.
Czytaj wywiad Super Expressu z Markiem H. Tylko u nas opowiada o katastrofie!