Antoni i Iwona Zalewscy, mimo dużej różnicy wieku, od pięciu lat są szczęśliwym i zgodnym małżeństwem. Prowadzą niewielkie gospodarstwo rolne pod Knyszynem, doczekali się dwójki wspaniałych synów - Jarka i Marka. Tragicznego dnia małżonkowie jak co dzień musieli zająć się pracą przy krowach, w oborze położonej kilkadziesiąt metrów od domu.
- Nasi chłopcy zazwyczaj wszędzie z nami chodzą, ale tym razem było inaczej - wspomina ze łzami w oczach pan Antoni. Niespełna 3-letni synek mężczyzny, Marek, zasnął akurat w porze popołudniowego dojenia krów. Z udojem nie można było czekać, więc rodzice zdecydowali się zostawić chłopca samego w jego łóżeczku.
Starszy z braci towarzyszył rodzicom. Nagle potężny trzask od strony domu przerwał małżeństwu dojenie krów. Pan Antoni z żoną i 4-letnim synem wybiegli z obory. Widok, który ujrzeli, zmroził im krew w żyłach. Potężne płomienie już biły z dachu i okien ich domu. - Marek! Marek! - krzyczeli rozpaczliwie rodzice, biegnąc w kierunku mieszkania.
Na ratunek dla chłopczyka było już jednak za późno. Ogień błyskawicznie strawił cały budynek. Strażacy wezwani na miejsce tragedii dogasili pożar i wydostali z pogorzeliska zwęglone zwłoki dziecka.
- Mareczek przyszedł do mnie we śnie. Prosił, abym go wziął na ręce i posadził na stole, bo zawsze to lubił. Ale my nawet stołu teraz nie mamy - rozpacza pan Antonii. Mężczyzna nigdy sobie nie wybaczy, że zostawił wtedy syna samego w domu.