Tym większe było wyzwanie dla śledczych, że ofiar Rafała K. nic nie łączyło. Nie było wiadomo, kogo znów zaatakuje. - Tak niebezpiecznej historii jeszcze w Polsce nie mieliśmy - przyznaje szczerze inspektor Dariusz Nowak (46 l.), rzecznik małopolskiej policji.
Rafał K. mieszkał kiedyś z przyjaciółką i jej dzieckiem, ale od niego odeszła. Niewykluczone, że właśnie wtedy coś stało się z jego psychiką. Zamachowiec miał dwa oblicza. Z jednej strony miły, życzliwy dla sąsiadów, tzw. złota rączka, który nikomu nie odmówił pomocy. Druga twarz, to bezwzględny terrorysta.
29 czerwca uderzył dwukrotnie. Najpierw bomba raniła nauczycielkę i jej syna, potem skromnie żyjącego elektryka na pobliskiej ulicy. Bomber był na tyle zuchwały, że w nocy włamał się do jego domu, zszedł do garażu, zostawił bombę i spokojnie wyszedł. Dlaczego? Bo żyli spokojnie, w ładnych domkach, byli zadowoleni z życia. Elektryk i jego żona wyglądali na szczęśliwych, jak to ujął Rafał K. podczas przesłuchania: "często się uśmiechali".
Podkładanie bomb, czyli frajda zwyrodnialca
Potem szaleniec jeszcze dwa razy zaatakował, raniąc kolejne dwie osoby. Dlaczego? Ofiary prowadziły prywatne biznesy i dość dobrze im się powodziło. W dodatku np. właściciel kantoru miał przed domem dwa ładne samochody. Znacznie lepsze niż Rafał K.
Szerzenie paniki bardzo go cieszyło. - Dla niego to była dzika przyjemność - mówi jeden ze śledczych. Gdyby policja go nie zatrzymała, znów by zaatakował. Nawet podłożył już bombę pod ładnym, nowo budowanym domem. Taki widok kłuł w oczy zawistnego szaleńca. Na szczęście policjanci odnaleźli ładunek.
Pirotechnicy niebezpieczne materiały z domu i garażu rurabombera wywozili ciężarówkami. Używał do bomb zawartości petard, a faszerował je gwoździami i szpilkami, jak granaty odłamkowe.
Rafałowi K. grozi do 12 lat więzienia. Wczoraj został aresztowany.