- To jakieś nieporozumienie - tłumaczy się kapłan. I dodaje, że jeśli był nietrzeźwy, to tylko przez wino mszalne.
Trzódce księdza Andrzeja trudno w to uwierzyć. Już podczas odprawiania mszy świętej duchowny z lekka chwiał się na nogach. Dziwnie blady zerkał ciągle naokoło. Na cmentarzu było z nim gorzej. Kiedy w czasie mowy pogrzebowej zaczął bełkotać, jeden z żałobników wezwał policję.
Funkcjonariusze zbadali kapłana alkomatem. Okazało się, że ma 0,7 promila alkoholu w wydychanym powietrzu, a jego poziom rośnie! Nie było wyboru. Ponieważ ksiądz na pogrzeb przyjechał samochodem, musiał oddać prawo jazdy.
- To jakieś niesamowite nieporozumienie - zarzeka się proboszcz z Kajkowa. - Wszystko pewnie przez wino, którego używa się do odprawiania mszy. Przecież nie będę za każdym rasem płukał ust po nim - mówi oburzony kapłan.
Ksiądz przyznaje, że poprzedniego dnia był na imieninach, ale tam wypił tylko malutki kieliszeczek alkoholu, za to czymś poważnie się zatruł. I właśnie na zatrucie zrzuca swoje zachowanie podczas mszy i pogrzebu.
- Ja zwyczajnie źle się czułem, a ten, co na mnie doniósł, to jakiś ateista bez sumienia. Pewnie chce mnie zniszczyć, dlatego że jestem księdzem - mówi zrozpaczony. - Jak ja po tym wszystkim spojrzę ludziom w oczy - pyta.
Księdzu prócz utraty prawa jazdy grożą dwa lata więzienia.