"Super Express": - Jest pan Niemcem mieszkającym w Polsce - znawcą naszego kraju. Dlaczego tak ważne było, aby Erika Steinbach nie weszła do rady Fundacji "Ucieczka, Wypędzenie, Pojednanie"?
Klaus Bachmann: - Mówiąc prawdę, bawi mnie trochę zamieszanie wokół całej tej sprawy. Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że niektórzy politycy w Polsce postawili sobie za osobisty cel, aby Erika Steinbach została odsunięta od tego projektu. Być może mają wobec niej jakieś osobiste animozje?
- Nie widzi pan żadnego aspektu obiektywnego, merytorycznego?
- Aspekt obiektywny jest taki, że teraz mogą oni obwieścić światu, że odnieśli zwycięstwo. To zawsze jest ważne w Polsce.
- Ale Erika Steinbach jest postacią co najmniej kontrowersyjną...
- W Polsce - tak. W Niemczech - nie. Kontrowersyjna jest tylko dla tych, którzy znają Polskę i lubią Polskę. Dla tych, którzy nie lubią Polski, nie jest kontrowersyjna.
- Może Niemcy nie do końca pamiętają historię? Erika Steinbach urodziła się na terytorium Polski, bo jej ojciec był żołnierzem hitlerowskiej okupacyjnej armii, i opuściła te ziemie z tego samego powodu - bo ta armia musiała uciekać...
- To jest różnica w perspektywie. W Polsce wszyscy patrzą na nią tak: jeśli ona chce być moralnym autorytetem, musi być wiarygodna. Czyli, jeżeli mówi w imieniu wypędzonych, to powinna być wypędzona. A jak wiadomo, nie jest.
- Czy to nie jest słuszna argumentacja?
- W Niemczech to nie jest problemem, ponieważ ona zarządza pewną organizacją, pewną grupą nacisku, w której są i wypędzeni, i ludzie, którzy urodzili się po wojnie, i tacy, którzy nie mają z tym nic wspólnego - chcą osiągnąć pewne korzyści polityczne, finansowe itp. Erika Steinbach dobrze ich reprezentuje, ponieważ prowokuje polski rząd i polską opinię publiczną do tego stopnia, że niemiecki rząd musi to brać pod uwagę.
- Sam pan powiedział, że w Związku Wypędzonych są nie tylko wypędzeni, ale też lobbyści, może karierowicze polityczni - ludzie, którzy do dramatu wypędzeń nie muszą mieć nawet sentymentalnego stosunku. A przecież w idei Centrum Wypędzonych chodzi nie o to, aby był to aparat politycznego nacisku, ale chodzi w nim o prawdę.
- Jeżeli powiedziałby pan to w Niemczech, pierwsze zdanie, jakie by pan usłyszał, byłoby takie: a co to jest prawda? Centrum będzie instytucją. Będzie zarządzać pieniędzmi publicznymi i od prywatnych sponsorów, będzie budować wpływy, będzie mieć zwolenników i przeciwników, i będzie mogło zatrudniać ludzi. No dobrze, poza tym będzie też organizować wystawy - i oczywiście, wszyscy są co do tego zgodni, że powinny one oddawać w jak największym stopniu stan faktyczny ustalony przez historyków, przy interpretacji, która możliwie jak najmniej ludzi razi. Ale przecież to tylko jedna z funkcji tego przedsięwzięcia. Poza tym jest to prosty sposób na uwiecznienie Związku Wypędzonych w czasach, gdy wszyscy, którzy mogą pretendować do tego miana, że byli wypędzeni, umrą. No bo kogo ten Związek miałby wtedy reprezentować? Nie będzie miał prawdziwych wypędzonych, ale z czegoś trzeba żyć, prawda?
- Zatem siłą Eriki Steinbach jest jej kontrowersyjność. A może jest po prostu dobrym menedżerem?
- Na pewno jest dobrym politykiem. Udało się jej wyprowadzić Związek z izolacji. Proszę pamiętać, że w latach 80. była cała masa różnych skandali i afer o powiązania BDV ze skrajną prawicą, o kontrowersyjne wypowiedzi odnośnie polityki zagranicznej itd. To oni podburzyli mniejszość niemiecką w Polsce przeciwko obu rządom, próbując organizować plebiscyt na Górnym Śląsku, żeby zapobiec uznaniu granicy na Odrze. Po 1990 roku, gdy granica ta została uznana w traktacie i było wiadomo, że ich inicjatywy zakończyły się klęską - nikt nie chciał mieć z nimi nic wspólnego, ponieważ sami się zdyskredytowali. A Steinbach uratowała ich od pozostawania w cieniu. Odkąd jest szefową BDV, nie ma już takich afer. Jeżeli są afery, to zawsze poza Związkiem.
- Może zmieniła się wrażliwość niemieckiej opinii publicznej - jest mniej skłonna do rozpamiętywania win swojego kraju... Niektóre wypowiedzi Eriki Steinbach świadczą o tym, że można by ją nazwać rewanżystką.
- Ona uznaje obecny stan prawny. To, co mówi, jest absolutnie zgodne z treścią niemieckich umów z Polską. Nie wychyla się ponad to. Może, jak to się mówi, "jedzie po bandzie", ale nigdy poza nią nie wypada. W przeciwieństwie do swoich poprzedników, którzy wielokrotnie to robili - oni nawet po traktacie o granicach mówili o terytorialnych stratach, które trzeba odwrócić. Między innymi dlatego Steinbach odcięła się od Powiernictwa Pruskiego. Jest zbyt dobrym politykiem, aby w coś takiego wejść.
- Jak się zakończy sprawa Eriki Steinbach?
- Przez jakiś czas na pewno nie będzie zasiadać w radzie. BDV zapewne zrezygnuje z jednego krzesła i będzie ono stało puste - jako symboliczny akt protestu. W tym czasie będzie mogła bez żadnych zahamowań krytykować wszystko, co się tam dzieje. Nikt jej nie będzie w stanie przywołać do porządku, bo ona tam nie zasiada. Podobna sytuacja była z Joergiem Haiderem w Austrii. Siedział w Karyntii, skąd krytykował rząd i jednoczył wokół siebie opozycję.
- Wróci na to krzesło? Pomysł Centrum był jej...
- Kiedyś był jej, ale dziś jest to już inny projekt, niż ona proponowała - zmieniło się to przede wszystkim pod wpływem działalności kolejnych rządów w Polsce. Zobaczymy, jaka będzie przyszłość - zależy to od tego, kto przejmie władzę w Polsce i w Niemczech. A w Niemczech wybory odbędą się w tym roku.
Klaus Bachmann
Niemiecki dziennikarz, publicysta, historyk, politolog, autor wielu książek o tematyce europejskiej i polsko-niemieckiej