Kilka dni temu do siedziby łódzkiej redakcji "Gazety Wyborczej" przyszedł około 60-letni mężczyzna. Chciał porozmawiać o swoich problemach z dziennikarzem. W pewnym momencie, gdy rozmowa zmierzała ku końcowi, wyciągnął tasak i zagroził, że zabije nim prezydent Łodzi Hannę Zdanowską. Po wszystkim wyszedł niezatrzymywany przez nikogo.
Dziennikarz "Gazety Wyborczej" zamiast natychmiast zadzwonić na numer alarmowy policji, zwlekał z powiadomieniem o całej sprawie stróżów prawa.
- Gdybyśmy zostali natychmiast zawiadomieni, w ciągu kilku minut na miejscu pojawiliby się tajniacy. Może jeszcze udałoby się tego człowieka znaleźć - mówi nam jeden z oficerów operacyjnych łódzkiej policji.
W redakcji nie ma zainstalowanych kamer monitoringu, nie wiadomo więc, jak ów człowiek wygląda. W ustaleniu jego tożsamości nie pomagają też pracownicy "Gazety Wyborczej", którzy go widzieli. Odmówili udziału w sporządzeniu przez policyjnego rysownika portretu pamięciowego. Policja dysponuje tylko jego bardzo ogólnym opisem, z którego wynika, że może mieć około 60 lat, jest szczupły i niezbyt wysoki.
Dlatego podjęto decyzję o przydzieleniu pani prezydent ochrony. Zdanowskiej pilnuje dwóch policjantów ubranych po cywilnemu. W czasie urzędowania nie odstępują jej na krok.
W Urzędzie Miasta Łodzi zajmują pokój tuż obok gabinetu Zdanowskiej. A kiedy pani prezydent jedzie samochodem, jeden z policjantów siada obok niej, drugi zaś jedzie z tyłu nieoznakowanym policyjnym wozem.