Niestety, kilkaset metrów od lotniska samolot runął na ziemię. Choć po zderzeniu pilot jeszcze żył, to jego obrażenia były na tyle poważne, że kilkudziesięciominutowa reanimacja nie przyniosła efektu. Mężczyzna zostawił żonę i osierocił czteroletniego synka.
Piotr B. o lataniu marzył od dziecka. Wstąpił więc do Aeroklubu Łódzkiego i rozpoczął kurs pilotażu. Wkrótce potem zdobył licencję, która pozwalała mu wznosić się w przestworza lekkimi samolotami. I właśnie taki lekki samolot, Dedal KB, zafundował sobie kilka dni temu. Gdy przeprowadzał transakcję, nie wiedział, że właśnie kupuje śmierć.
W sobotę rano mężczyzna postanowił przetestować możliwości nowej maszyny. Przed południem zasiadł za sterami dedala. Gdy z wieży kontrolnej na łódzkim Lotnisku im. Władysława Reymonta uzyskał zgodę na start, wzbił się w powietrze. Krążył nad łąkami położonymi obok pasa startowego. - Pilot zapoznawał się z maszyną i wykonywał różne manewry, by sprawdzić jej parametry - mówi Radosław Gwis (30 l.) z łódzkiej policji. Niestety, nagle doszło do tragedii...
- O godzinie 11.25 Piotr B. rozbił swój samolot o ziemię - poinformowała policja. Na miejscu natychmiast pojawili się lekarze z Lotniczego Pogotowia Ratunkowego i strażacy z lotniska. Pilot jeszcze żył, więc rozpoczęto akcję reanimacyjną. Niestety, o godzinie 12.05 lekarze stwierdzili zgon mężczyzny.
Kilkadziesiąt minut później do wraku samolotu dotarła zrozpaczona żona Piotra B. i jego kilkuletni synek. Chłopczykowi trudno było zrozumieć, że jego ukochany tatuś nigdy już nie weźmie go na ręce i nie przytuli.
Na razie nie wiadomo, co bezpośrednio było przyczyną katastrofy. Ustali to dopiero Państwowa Komisja Badania Wypadków Lotniczych. - Na jej potrzeby został zabezpieczony wrak samolotu - tłumaczy Gwis.