"Super Express": - Znany w historii ród Szeptyckich wydał między innymi braci Andrzeja i Stanisława. Jeden stał się ważnym ideologiem ukraińskiego ruchu narodowego, drugi został polskim generałem. Czyż nie podobnie było z braćmi Kurskimi?
Jacek Kurski: - To ciekawe prównanie. Nasze wybory ideowe były w młodości odwrotne niż są dzisiaj. Jarek był ascetycznym - rzekłbym harcerskim - działaczem konserwatywnej części prawicy związanej z Aleksandrem Hallem. Ja nie zastanawiałem się, do jakiej opcji należę - interesowała mnie po prostu walka z komuną - choć pewnie najłatwiej dałbym się przypisać intuicyjnie bardziej do lewicy, w jej społecznym, solidarnościowym rozumieniu. Wiesław Walendziak kiedyś zaobserwował, że w pokoju Jarka wisiały szable, obrazy, ryngrafy, a w moim pokoju turlały się butelki po napojach i słychać było dźwięki gitary oraz piski dziewcząt. Przemiana dokonała się w roku 1990, kiedy w Polsce zaczęła się poważna polityka. Wówczas każdy z nas trafił na swojego mistrza, który zainspirował go do podjęcia decydującego wyboru ideowego. O ironio, Jarek na lewicowego, ja - na centroprawicowego.
- Tak jak w "Przypadku" Kieślowskiego, gdzie tytułowy determinant kształtuje w skrajnie odmienny sposób alternatywne wersje jednego życiorysu - w zależności, czy bohater zdążył na pociąg czy nie zdążył.
- Naszym szczęściem było to, że tymi mistrzami zostali ludzie, którzy okazali się najważniejszymi demiurgami życia politycznego w wolnej Polsce. La creme de la creme. Tylko ci dwaj ludzie przedstawili koherentne wizje Polski. Mistrzem Jarka stał się Adam Michnik, moim mistrzem - Jarosław Kaczyński.
- Już więcej nie chciał pan być towarzyszem podróży pana brata?
- Wskoczył do złego pociągu.
- Ba, dziś nim współkieruje! Co sprawia, że pana zdaniem jadą w złym kierunku?
- Od początku podróży ich największy błąd polega na obsesji 1968 r. Zamiast widzieć realne zagrożenia dla Polski - postkomunizm, przegrywanie wyścigu cywilizacyjnego, nierówności społeczne - środowisko to obawiało się, że w przypadku ukonstytuowania się w Polsce zdrowej demokracji, z nor wychyną demony endecji, dzicz kudłata, i zaczną mordować ludzi o przeszłości związanej z Komunistyczną Partią Polski czy o niepolskim pochodzeniu. Ale tego zjawiska w Polsce nie ma. Jedyni, którzy mogli mu hołdować, sami zostali wymordowani przez dwa totalitaryzmy lub przeszli na pozycje propeerelowskie, stając się politycznie nikim. To obsesyjne i anachroniczne, nieprzystające do polskiej rzeczywistości myślenie pchnęło to środowisko w ręce postkomunistów. Uznali, że przemiany w Polsce trzeba ograniczać, wchodząc w dwuwładzę z postkomunistami - że tylko to zapobiegnie odrodzeniu się, urojonej przecież, hydry endeckiej. Wynik? Postkomuniści byli u steru przez większość minionego dwudziestolecia, a próby rehabilitacji tamtej formacji w sensie moralnym prowadzone są bezustannie.
- Dlaczego Polacy kupili tę wizję?
- Wcale jej nie kupili! Unia Wolności w szczytowym okresie cieszyła się poparciem 13 proc. wyborców. Główną strategią Michnika było i jest dezorganizowanie drugiej strony. Jest w tym bardzo skuteczny. On nie uwiódł mas. Uwiódł część elit. Ludzie skupieni wokół "Wyborczej", ciesząc się umiarkowanym poparciem społecznym, jednocześnie posiadali olbrzymie wpływy na tzw. salonach oraz w mediach, służbach i biznesie. A jeśli czegoś nie mogli zrobić sami, robili to rękami postkomunistów. I odwrotnie.
- Jak pan się pozycjonuje w stosunku do głosów przekonanych, że priorytety tego środowiska są pochodną nadreprezentacji w jego szeregach Polaków narodowości żydowskiej, dziedziczących tradycje przedwojennych komunistycznych rodzin?
- O nie, o tym nie będziemy rozmawiać. Nie słyszałem pytania i proszę go nie powtarzać.
- A gdzie swoboda dyskusji?
- Na polu minowym trudno o taką.
- No to wejdźmy na ubity trakt. Choć i on prowadzi w różnych kierunkach. W dyskursie publicznym funkcjonuje podział katolicyzmu w Polsce na "toruński" i "łagiewnicki"...
- Obydwa nurty - wyrażające różne wrażliwości - są potrzebne. Pluralizm jest wyróżnikiem Kościoła katolickiego w Polsce. Broniłbym go, bo to jest jego siła.
- A jak pan ocenia zarzuty formułowane wobec najsłynniejszego polskiego redemptorysty?
- Wynikają ze złości, że przełamuje monopol lewicy na media. Bilans działalności prowadzonej przez niego rozgłośni jest pozytywny, szczególnie w obronie polskości.
- ROP, AWS-ZChN, PiS, LPR i znowu PiS. Czy na jakimś etapie kariery politycznej był pan eurosceptykiem?
- Zawsze byłem eurorealistą. Sprzeciwiałem się warunkom, na których przystępowaliśmy do Unii Europejskiej - dla tego procesu zostały wyznaczone zbyt krótkie okresy przejściowe, zbyt niskie dopłaty dla rolników czy kwoty mleczne, dostaliśmy też zbyt małe wsparcie finansowe. Samej akcesji się nie sprzeciwiałem. Pozostanie poza Unią przy naszym położeniu między Niemcami a Rosją byłoby szaleństwem.
- Uniknęliśmy go. A teraźniejszość dynamicznie przechodzi w przyszłość. Czym Unia jest dla Polski?
- Wyzwaniem. Szansą i zagrożeniem zarazem.
- Co je egzemplifikuje?
- Realna walka. Pompowanie pieniędzy do Polski, zgódźmy się, jest dla nas dobre. Ale gdyby program ekonomiczny miał zostać przysłonięty przez kosztowne dyrdymały związane z tzw. globalnym ociepleniem, to cały sens ekonomiczny akcesji do Unii stanie pod znakiem zapytania. Jeżeli zostanie utrzymany priorytet polityki rolnej i programy spójnościowe - dobra nasza. Gdy zwycięży wizja, zgodnie z którą główny strumień europejskich pieniędzy zasiliłby budowanie gospodarki innowacyjnej - co się będzie równać temu, że pieniądze zostaną przełożone z jednej kieszeni Niemców, Holendrów czy Francuzów do drugiej - to wizja ta będzie realizowana w krajach bogatych kosztem krajów biednych. Czyli stracimy. Albo jeśli bycie w Unii ma polegać na zdejmowaniu krzyży - czy możemy się na to zgodzić? To nie pomysł z Europy, to pomysł z kosmosu. Unia będzie domem, jeżeli zachowana zostanie autonomia kultur i prymat wewnętrznego ustawodawstwa. W przeciwnym wypadku stanie się gorsetem. Owszem, całkiem estetycznym, ale gorsetem.
- W jednej z audycji Radia Zet udowodnił pan, że z językiem angielskim jest u pana OK. A jak jest z angielskim u pana kolegi Zbigniewa Ziobry?
- Uczy się, pracuje nad tym. Ale trzeba pamiętać, że około czterdziestki język nie wchodzi do głowy tak jak za młodu. Występuje więc naturalny opór materii, ale Zbigniew Ziobro robi postępy.
- Czy ktoś z PiS może zastąpić na tronie obecnego prezesa?
- Na pewno nie przez ojcobójstwo. Prezes sam kiedyś namaści człowieka, który pociągnie dzieło jego życia.
- Kiedy to się stanie i kim będzie ów człowiek?
- Mniej więcej wtedy, kiedy będzie starszy niż Margaret Thatcher i młodszy niż Konrad Adenauer w chwili oddania wladzy. Wiem, kto to będzie, ale nie powiem.
- Platforma daje sobie radę bez ojców: Płażyńskiego, Olechowskiego. Prezes Kaczyński nie mógłby doglądać partii z pozycji politycznego emeryta?
- Nie teraz. Jarosław Kaczyński jest lepiszczem PiS. Trudno sobie wyobrazić zachowanie integralności partii bez jego przywództwa.
- Stworzył sukces PiS. Czy odpowiada też za porażkę swojej formacji?
- Jego wielkość polega na tym, że wielokrotnie przegrywając, zawsze się podnosił. Gdyby filtrem dopuszczającym do polityki miały być sondaże lub oszałamiająca popularność społeczna, to obydwaj bracia pownini byli odpuścić sobie politykę jakieś szesnaście lat temu. Na szczęście nie zrobili tego. I co? Po dziesięciu latach zmajoryzowali prawicę i podwójnie wygrali, zdobywając urząd premiera i prezydenta.
- Niezatapialność jest ich osobistym sukcesem. Ale za liderem idzie jego sztab i dalsze szeregi. Czy te upadki nie są dla was bolesne?
- No pewnie, że są.
- No to tylko pozazdrościć Donaldowi Tuskowi, który jest popularny nawet, gdy przegrywa...
- Jest sztukmistrzem. Ale ile razy można czarować publiczność królikiem wyjmowanym z kapelusza? Rządzenie to nie tylko PR, nawet jeśli wspomagają go dźwignie mediów, elit, służb i biznesu. Jego popularność się kończy. Dryfuje. A nie posiada rezerw aksjologicznych, więc może nie przetrwać kryzysów. Na straszeniu powrotem PiS do władzy daleko nie zajedzie. Tym się ludzi nie nakarmi.
- Parlamentarzyści PiS podczas głosowań są na długiej czy na krótkiej smyczy?
- Jestem zwolennikiem rywalizacji zwartych bloków politycznych i lojalności wobec własnej formacji. Dyscyplinę partyjną można i należy złamać wyłącznie w kwestiach dotyczących sumienia. Zygmunt II August zwrócił się do senatorów: nie jestem panem waszych sumień. Dlatego Jarosław Kaczyński w tych sprawach nie narzuca dyscypliny.
- Ale już np. poseł wybrany głosami rybaków ma się sprzeniewierzyć elektoratowi i trzymać się linii partii, gdy jest ona sprzeczna z interesem wyborców?
- Raz, dwa razy można zagłosować wbrew partii. Za trzecim razem powinna chyba przyjść refleksja: program tej partii nie jest zgodny z moimi przekonaniami.
- Takie hasło: Lech Wałęsa...
- Trzecia postać na panteonie polskiej historii XX wieku po Janie Pawle II i marszałku Józefie Piłsudskim.
- A gdyby przypadek na jego miejsce postawił kogoś innego?
- Nie byłoby tak oczywistego bankructwa marksizmu-leninizmu, gdyby na czele Solidarności stanął inny człowiek. Jest ikoną mojej młodości, popierałem go całym sercem. Dlatego strasznie przeżyłem jego prezydenturę, która okazała się niewarta funta kłaków. Zawiódł mnie też tym, że nie przyznał się przed Polakami do swoich słabości i uwikłań z przeszłości - wybaczyliby mu to przecież i zapłakali nad jego losem - a zamiast tego postanowił iść w zaparte w krystaliczność. Jest w tym niewiarygodny, a na dodatek niszczy merytoryczną dyskusję historyczną. Ale jako postać historyczna - już stoi na pomniku. Szkoda, że sam go czasem oblewa farbą swoimi doraźnymi zaangażowaniami politycznymi.
- Pan chciał jego prezydentury...
- Nie miałem podstaw, aby mu nie ufać. Ale zemsta była słodka, choć niezamierzona. Zabrakło mu trzysta tysięcy głosów ludzi, którzy by zagłosowali na niego w 1995 roku. Na mój nos to mogli być czytelnicy "Lewego czerwcowego" i widzowie "Nocnej zmiany" - tą książką i tym filmem rozliczyłem się z zauroczeniem Wałęsą. W ogóle wpływanie na wyniki wyborów to moja specjalność.
- Czyli Aleksander Kwaśniewski jest panu wdzięczny.
- Bez przesady. Wówczas dobrego wyboru nie było. Według przewidywań Jarosława Kaczyńskiego, gdyby wygrał Wałęsa, to pozasystemowa prawica byłaby zmiażdżona. Zgadzam się z nim.
- PiS wykorzysta pana zdolności w tegorocznych wyborach?
- Jestem do dyspozycji. Konkretna rola nie została mi jeszcze przypisana.
- Mówi się o pana konflikcie z tandemem Bielan-Kamiński...
- To najwyżej konkurowanie pomysłami. Nic nie poradzę na to, że mam talent.
- Czy w pana biografii politycznej są elementy, których się pan wstydzi?
- Popełniłem niemało błędów wizerunkowych. Wynikają one z mojej szczerości i z tego, że czasem, jak to się mówi, walę na odlew. Tego żałuję. A do wstydu powodów nie mam. Spotykam się z mnóstwem pomówień. Teraz, gdy zasiadam w ławach Europarlamentu, pozywam do sądu wszystkich oszczerców - bo ani nie jestem leniem w Europarlamencie, pracuję dużo i uczciwie i leśniczówkę też kupiłem uczciwie. "Super Express" też muszę pozwać - za uporczywe twierdzenie, że przed drogówką zasłaniam się immunitetem. Jak dostaję mandat, to płacę.
- Drogówka twierdzi co innego...
- To kłamstwo. Jeśli policja sama odstępuje od mandatu, bo rozpoznaje posła, to nic nie poradzę. Wtedy wpłacam równowartość mandatu na cel charytatywny.
Jacek Kurski
Działacz opozycji antykomunistycznej, dziennikarz i polityk. Obecnie poseł do Parlamentu Europejskiego z ramienia PiS