Kiedy pan Mieczysław wsiadał do swojego auta z ogromnym bólem ręki, miał nadzieję, że w szamotulskim szpitalu otrzyma pomoc. - Bolało go bardzo, ale nie chciał wzywać karetki. Sam wsiadł do auta. Do szpitala miał 10 minut drogi - mówi pani Lidia. Kiedy przekroczył próg lecznicy, zajęła się nim młoda lekarka. - Ojciec nie miał wykonanych żadnych badań - mówi córka pana Mieczysława. Od lekarki pacjent usłyszał tylko, że dostanie przeciwbólowy zastrzyk. Pan Mieczysław wyszedł ze szpitala z receptą na środki przeciwbólowe w ręce i zaleceniem, by zgłosić się do lekarza rodzinnego, a także neurologa. - Jadę do domu. Dostałem tylko zastrzyk - zadzwonił do swojej żony.
Gdy przejechał połowę drogi, doszło do zatoru płucnego. - Na monitoringu z pobliskiej stacji benzynowej widać, jak ojciec jedzie 10 km na godzinę i zatrzymuje się na drzewie na poboczu - opowiada pani Lidia. Gdy przyjechała karetka, na pomoc było już za późno. Lekarze mogli tylko stwierdzić zgon. - Zabrakło kilkunastu minut. Gdyby tylko zatrzymali tatę na obserwacji... - mówi załamana pani Lidia.Remigiusz Pawelczak, dyrektor szpitala w Szamotułach, broni swojego pracownika. - Komisja, którą powołałem, orzekła jednoznacznie, że nie doszło do popełnienia błędu medycznego. Zdajemy sobie sprawę, że nagły zgon bliskiej osoby stanowi wielki cios dla rodziny, wyrażamy szczere wyrazy współczucia. Musimy jednak stanąć w obronie pracującego w ambulatorium lekarza, który z należytą starannością wykonywał swoją pracę - mówi Pawelczak.
To, dlaczego pan Mieczysław zmarł w drodze ze szpitala do domu, wyjaśni szamotulska prokuratura.
Zobacz: Prof. Chazan kazał jej rodzić siłami natury, choć to mogło zabić jej syna. Post, który wywołał burzę