Małżeństwo 31-latków z Lewickich pod Białymstokiem (woj. podlaskie) swój wyjazd do Warszawy zapamięta do końca życia. Kiedy niespodziewający się żadnego niebezpieczeństwa małżonkowie mijali wieś Ostrożne, na dach ich samochodu zwaliło się... przydrożne drzewo! Tylko cudem przeżyli w zmiażdżonym wnętrzu auta - pisał 'Super Express" 8 lutego 2011 roku.
Po niespełna czterech miesiącach od wypadku zgłosił się do nas Robert Tarantowicz, poszkodowany, który doznał poważnego urazu kręgosłupa i głowy.
- Założono mi wyciąg na czaszkę i podano takie środki, abym praktycznie nie mógł się ruszyć, tylko ciągle spał. Skręcono mi trzy kręgi tytanową płytką. 2 tygodnie po wszystkim odzyskałem świadomość na oddziale ortopedii, gdzie nie wiem kiedy trafiłem z neurochirurgii - mówi dziś Robert Tarantowicz, dla którego tamte wydarzenia wcale nie był końcem koszmaru.
Przeczytaj koniecznie: Lewickie: Drzewo prawie zabiło małżeństwo Tarantowiczów - UWAGA na wiatr!
Turnus rehabilitacyjny zaproponowano panu Robertowi na październik. Do tego czasu miał być pozostawiony samemu sobie, bez odpowiedniej opieki.
- W tej chwili jest coraz lepiej, bo udało mi się jakimś cudem umowić na pobyt w ośrodku rehabilitacyjnym na koniec maja. Wciąż brak mi jednak pełni sił, czasem ucieka pamięć - martwi się Robert Tarantowicz.
Widoczny już koniec walki o powrót do zdrowia jest pocieszający, ale pan Robert ma też inne zmartwienia.
- Prokuratura umorzyła sprawę i nie mogę liczyć nawet na odzyskanie wartości zgniecionego samochodu. A przecież brak mojej winy jest oczywisty. Mało tego, sprawdziłem, że drzewa rosnące obok tego, które zawaliło się na mój samochód, są już przeznaczone do wycinki. To chyba oznacza, że jednak nie powinny tam rosnąć - kończy ze smutkiem Tarantowicz, który sprawiedliwości będzie szukał 21 czerwca w sądzie, do którego odwołał się od decyzji prokuratury.