Dochodziła 8 rano, gdy Patrycja Piszczek, logopedka z Wyrzyska (woj. wielkopolskie), dojeżdżała na zajęcia w Szkole Podstawowej w Łobżenicy. - Zazwyczaj jestem szybciej w szkole, za dziesięć ósma - opowiada nauczycielka. Tym razem było odrobinę później. Jak się okazało, to drobne spóźnienie uratowało przed śmiercią 4-letniego Arturka Dzika.
- W pośpiechu wysiadałam z auta, gdy nagle usłyszałam płacz dziecka - opowiada pani Patrycja. Nie wierzyła własnym oczom. W oknie na pierwszym piętrze stał mały chłopiec. - Łkał, wołał mamę - mówi kobieta. Wystraszony, zziębnięty maluch szykował się do... wyjścia przez okno. Bidulek nie zdawał sobie sprawy, że czyha na niego śmiertelne niebezpieczeństwo.
Pani Patrycja podbiegła pod okno. Spojrzała w górę. Chłopiec wystawiał już nóżki za parapet. I wtedy stało się. Arturek wyleciał z pierwszego piętra...
- Ja go po prostu złapałam - mówi skromnie pani Patrycja i przekonuje, że wcale nie czuje się bohaterką. Druga kobieta, która obserwowała sytuację, od razu pobiegła po pomoc lekarską.
Chłopcu na szczęście nic się nie stało, ale dla pewności lekarze zostawili malca na obserwacji w szpitalu. - Do całej sytuacji by nie doszło, gdybym nie zostawiła synka samego w domu - załamuje ręce Aleksandra Dzik (27 l.), mama Artura. I tłumaczy, że poszła tylko do pobliskiego przedszkola odprowadzić starszego syna. - Mąż w pracy, a Arturek był przeziębiony i nie mógł iść ze mną - mówi. Matka dodaje, że będzie do końca życia dłużniczką pani Patrycji. - Uratowała mi pani synka, bardzo za to dziękuję - mówi, a łzy same napływają jej do oczu.
Za pozostawienie dziecka bez opieki Aleksandra Dzik będzie musiała się teraz tłumaczyć przed prokuratorem.