Ostatnio dużo myślałam o swoim dzieciństwie. Gdy człowiek kończy pewien etap życia, refleksje nad takimi momentami przychodzą samoistnie. Mnie dzieciństwo kojarzy się z czymś bardzo dobrym, mimo że do pewnych rzeczy w nim tęskniłam. Do czego? Do szalonych wypraw, przygód.
Dorastałam w Bytomiu, które było i jest miastem przemysłowym. Nie było w nim tak wielu atrakcji dla młodych ludzi, kółek zainteresowań, jak teraz. Czas spędzało się rodzinnie - wizyty u babci, cioci, w niedzielę rodzinny obiad. To oczywiście daje dobre więzy międzypokoleniowe, ale z drugiej strony brakuje w tym wszystkim spontaniczności, młodzieńczego szaleństwa. Rekompensowałam sobie to wyjazdami na wieś do mojej babci, która miała domek letniskowy pod Tarnowem. Do Strojcowa, bo tak nazywała się ta miejscowość, jeździłam razem z moimi kuzynkami, Bożeną i Małgosią, oraz rodzoną siostrą Magdą. Rozczytana w "Tajemniczej wyspie" Verne'a, szukałam właśnie takich doznań, jakie mieli jej bohaterowie. Wspólnie z dziewczynami organizowałyśmy sobie różne atrakcje - skoki na snopki słomy w stodole, wyprawy na pola, przedzieranie się przez chaszcze nad dziką wiślaną plażę. Sprawiało nam to sporo frajdy. Mimo że Wisła była strasznie zanieczyszczona, wyglądała jak z folderów wycieczkowych. Piekłyśmy ziemniaki w ognisku, a jak nie było soli, to soliłyśmy je popiołem. Do pobliskiego miasteczka jeździłyśmy na rowerach na lody. Nie było tam zamrażarek, więc to były tzw. ciepłe lody polane czekoladową polewą.
Zawierane w tamtym czasie przyjaźnie były bardzo serdeczne. Byli i chłopcy, z którymi chodziłyśmy na potańcówki, dyskoteki. Pamiętam, że przyjeżdżały orkiestry, budowano sceny, a zabawa trwała czasem do białego rana. Do dziś pamiętam sukienkę z niebieskiej tafty, którą babcia uszyła mi na jedną z takich imprez.
W szkole zawsze byłam wzorową uczennicą i chyba do dziś walczę z syndromem grzecznej, dobrze uczącej się dziewczynki. Tylko raz tak narozrabiałam, że mama w drodze do domu obiecała mi potężne lanie. Przezornie podłożyłam sobie pod pupę wygodne poduszki, ale skończyło się na jednym, lekkim klapsie. Mama przemawiała raczej do mojego sumienia. Nie używała kar cielesnych. Dobre wyniki w nauce ułatwiają rzecz jasna życie, ale są też takim stygmatem, że trzeba być zawsze dobrym, grzecznym, wypełniać polecenia innych. Dlatego też swoim córkom dałam dużo luzu. Może nawet dużo za dużo, bo widzę, że czasem trzeba im przykręcić śrubę. Cieszę się, że starsza córka Oliwia (13 l.) polubiła matematykę. Nasz dom to w większości humaniści, którzy tak jak ja czasem zapominają o tym, że trzeba zapłacić rachunek.