Jarosław Mysakowski (23 l.) mieszka na ostatnim piętrze starej kamienicy przy ul. Lubartowskiej. Z pracy wraca dopiero o północy. To uratowało jego i sąsiadów. - Było po godz. 1. Leżałem w łóżku. Usłyszałem jakieś chrobotanie przy drzwiach wejściowych. Wstałem, by sprawdzić, co się dzieje. Dotknąłem drzwi. Były gorące - wspomina mężczyzna.
Po chwili do środka zaczął wdzierać się gryzący dym. Drewniana klatka schodowa płonęła. Pan Jarosław natychmiast wezwał straż pożarną. - Mogliśmy zaczadzieć albo spłonąć żywcem - kręci teraz głową.
Gdy strażacy dogaszali pożar, policjanci wzięli się za szukanie podpalacza, bo zapach i ślady rozlanej benzyny świadczyły, że ogień nie pojawił się przypadkowo. Szybko wytypowali szaleńca. - Policjanci patrolujący ten rejon widzieli wcześniej młodego mężczyznę, który szedł na stację benzynową z kanistrem w ręku. Znali go i wiedzieli, że mieszka na parterze tej kamienicy - mówi mł. insp. Janusz Wójtowicz z lubelskiej policji.
Marcin T. chciał się zemsić na sąsiadach, bo dzieci pukały mu w okna
Marcin T. nie zaprzeczał, że chciał w ten sposób zrobić porządek z sąsiadami. Choć mieszkał tam zaledwie od miesiąca, zdążył skonfliktować się ze wszystkimi. Miał pretensje, że dzieci pukają mu w okna. - Gdyby przyszedł i powiedział, o co chodzi, dzieciaki dostałyby burę i po problemie - mówi matka 8-letniego Szymka.
Ale szaleniec wybrał inną metodę. Za sprowadzenie zagrożenia życia i mienia w wielkich rozmiarach grozi mu 10 lat więzienia. Mężczyzna był już karany. Tam, gdzie mieszkał wcześniej, zniszczył sąsiadowi samochód.