Marek Jurewicz w sierpniu skończyłby 45 lat. Pewnego grudniowego ranka 2003 roku wyszedł z domu rodziców do swojej przyjaciółki. Dwa dni później zadzwonił jeszcze do matki mówiąc, że wróci nazajutrz. Niestety, potem słuch po nim zaginął. Jego ciało po ponad 8 latach znaleźli Wojtek i Mateusz, dwaj 23-latkowie sprzątający piwnice na Starym Mieście w Lublinie. Waliza - wielka i ciemna - leżała na samym dnie komórki na końcu długiego kamiennego korytarza. - Z ciekawości uchyliliśmy wieko, wtedy kości wyleciały na zewnątrz - opowiadali wtedy wstrząśnięci.
Kto upchnął ciało wysokiego (186 cm wzrostu) i dobrze zbudowanego mężczyzny do walizki? Tego być może nie dowiemy się nigdy. Wiadomo tylko, że Marek Jurewicz miał roztrzaskaną czaszkę. - Niestety, nie udało się określić, jak powstały obrażenia - informuje Jadwiga Nowak, szefowa prokuratury Lublin-Północ prowadzącej śledztwo. - Mogło to być zarówno uderzenie, jak i upadek np. ze schodów - tłumaczy. M.in. z tego powodu prokuratura umorzyła śledztwo.
Jurewicz mieszkał w feralnej kamienicy na parterze pod jedynką od czerwca do sierpnia 2003 roku. Potem najprawdopodobniej przeprowadził się do rodziców. Nie wiadomo, kiedy dokładnie zginął. Dzisiaj w miejscu jego dawnego mieszkania jest pracownia rękodzieła.