Córka tragicznie zmarłego w Smoleńsku posła Zbigniewa Wassermanna (†61 l.) przejmującymi słowami opowiada o pierwszych minutach tuż po katastrofie, o przesłuchaniu w Rosji i o tym, jak strasznie brakuje jej taty.
Było włączone radio, szykowałam się do wyjścia na siłownię i lekcję niemieckiego. Około godz. 9.30 przerwali program, by powiedzieć o katastrofie w Smoleńsku. Pierwsza reakcja? Jak oszalała zaczęłam chodzić wokół stołu, bez opamiętania.
Mama w sobotę lubi dłużej pospać, więc łudziłam się, że zanim cokolwiek usłyszy, będę mogła ją uspokoić. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej, ale po chwili uświadomiłam sobie, że przecież ci ludzie, do których miałam dzwonić, byli na pokładzie samolotu!
Dzwonię więc do dziennikarzy. Mimo że mnie uspokajali, że może samolot tylko zahaczył o drzewo przy lądowaniu, po ich reakcji już wiedziałam, że jest źle. Niestety, tego ranka mama nie spała długo...
Zadzwoniła siostra, mama już wiedziała. Pojechałam do niej. Mama starała się zachowywać dzielnie, nocowały u niej wnuczki, których nie chciała przestraszyć. Ale one wiedziały. 7,5-letnia Asia położyła na parapecie list, żeby "dziadziuś go zabrał", jak będzie leciał do nieba. Teraz wracają do mnie te wspomnienia... To jest straszne. Kilkadziesiąt minut po wypadku pojawiła się iskierka nadziei, że 3 osoby przeżyły. - Zobaczysz, on żyje! - powiedziałam do mamy.
Pojadę na koniec świata, by cię przywieźć
Nie chciałam lecieć do Moskwy, o Jezu, tak strasznie. Gdy pakowałam się w mieszkaniu, mówiłam do taty: - Tato, boję się tego, ale pojadę na koniec świata, by cię przywieźć. Zaczęły się przepychanki z wyjazdem.
Na uruchomionej dla rodzin infolinii słyszę, że tata na pewno wsiadł na pokład samolotu i że oferują psychologa. Na pasku informacyjnym w telewizji czytam, że rodziny gromadzą się w Warszawie, by lecieć zidentyfikować bliskich. Dzwonię na infolinię i słyszę, że to plotka. Ale w niedzielę rzeczywiście leciał samolot, obiecali więc prędko podstawić nam samochód. Potem usłyszeliśmy i na infolinii, i w MSZ, że tata został zidentyfikowany, więc nie ma potrzeby lecieć.
Rozpakowałam się więc i w poniedziałek poszłam do kancelarii. Mimo nieszczęścia, które nas dotknęło, cały czas starałam się zachowywać racjonalnie. W mojej kancelarii prawniczej ludzie powierzyli mi swoje sprawy, nie mogłam zawalić, zawieść. Ale w poniedziałek, gdy minister Kopacz czytała listę zidentyfikowanych, ojca na niej nie było. Podjęliśmy decyzję: jedziemy! Moja bratowa Daria i i dyr. biura poselskiego ojca, Mateusz Bochacik.
Nie dasz krwi, nie masz ojca
W Moskwie zapytano nas, czy chcemy coś zjeść, napić się. Powiedziałam, że od razu chcemy jechać do instytutu medycznego. Tata zawsze powtarzał: kiedy jest problem, trzeba się z nim zmierzyć. Zaczęto spisywać protokół przesłuchania, zaczęto mnie wypytywać: Czy tata miał zielony kalendarz? Nie wiem, tata miał dziesiątki kalendarzy. Poprosiłam, by pokazali mi charakter pisma, tata miał wyjątkowy, nie pomyliłabym się... Nie pokazali, zaczęli pytać o znaki szczególne, jakiego koloru były oczy taty.
Nie mogłam sobie przypomnieć. Podobno w takiej chwili tak jest, że gdyby powiedzieli mi brązowe, to ja bym zgodziła się na brązowe. Zadzwoniłam do mamy: "Mamo, weź wszystkie zdjęcia z wakacji, będą zadawać ci pytania: czy tata miał pieprzyk z prawej, czy z lewej strony...". Zebraliśmy te wszystkie odpowiedzi, ale one w ogóle Rosjan nie interesowały! Polska psycholog powiedziała nam: "Jest jak jest" i że mam robić, o co proszą. W końcu doszli do wniosku, że mają takie ciało. "Kto zjedzie na dół na rozpoznanie?" - zapytał prokurator.
"Ja nie" - powiedziałam. Nie przeżyłabym tego! Ale okazało się, że osoba przesłuchiwana i rozpoznająca powinna być ta sama, więc protokół przepisano na bratową Darię, mimo że to ja zeznawałam... Rosyjska procedura... nie oddaje prawdy. Daria i Mateusz zeszli na dół z prokuratorem, a mnie zapytano, czy zgodzę się załatwić kilka formalności, wtedy będzie szybciej.
Zgodziłam się, znowu były pytania. Nagle ktoś tam na dole powiedział do prokuratora: "Chcę córkę Wassermanna".
Kazano mi podpisać protokół, że rozpoznałam ojca. To przecież bzdura! Ja w ogóle tam nie byłam. Zadzwoniłam do Darii i kiedy ona i Mateusz powiedzieli, że na 100 proc. to tata, podpisałam. Może to dziwne, ale chwilę potem doznałam niezwykłego uczucia ulgi i euforii.
Jakby człowiek dostał coś fajnego. Poczułam, że otrzymałam to, po co przyjechałam, i mogę jechać do mamy.
Jednak jechać nigdzie nie mogłam, procedura trwała dalej. Dali mi długopis do podpisania, a gdy podpisałam, okazało się, że źle, bo był innego koloru niż ten, którym wypełniano strony. No przecież taki mi dali. Pisanie stron zaczęło się od nowa.
Ludzie, którzy byli przesłuchiwani przede mną, byli na rozpoznaniu, chcieli jechać do hotelu. Rozumiałam to, dwie doby nie spali, ale ja błagałam Darię, by mnie z Rosjanami nie zostawiali.
A grad pytań spadał na mnie dalej. "Kiedy tata przekroczył rosyjską granicę? Kto z nim był w samolocie? Czy ja z nim byłam? Przecież jakbym była, to by mnie tu nie było! Czemu to ma służyć?!" - zapytałam. Usłyszałam, że jestem w szoku, zresztą ciągle mi to tam wmawiali. Rosyjska tłumaczka wyjęła jakieś leki, chciała mi je zaaplikować. Powiedziałem, że nic od nich nie wezmę. Głos mi się wyostrzał, oni pytali dalej: "Po co tata przyjechał do Rosji?". Nie wytrzymałam. "Żeby uczcić pamięć pomordowanych Polaków!" - rzuciłam i dodałam: "Zabieram rzeczy ojca, oddam krew i wychodzę". "Na ile wyceniam szkody?" - padło ostatnie pytanie. "Nie ma takich pieniędzy, które są w stanie zrekompensować to, co się stało!" - nie wytrzymałam.
Prokurator wytłumaczył, że pyta na wypadek, gdybyśmy chcieli od państwa rosyjskiego odszkodowanie. Zapewniłam go, że nie będziemy ich skarżyć. Poszedł po rzeczy taty: telefon komórkowy, zegarek, różaniec, opakowanie na różaniec, bilety LOT-u, harmonogram uroczystości. "No to rozbieramy telefon, będziemy spisywać numery" - usłyszałam.
Powiedziałam: "Dosyć, nie!" i że nie daję krwi. Na to nachyla się nade mną rosyjska tłumaczka i mówi: "Nie dasz krwi, nie masz ojca". Oddałam krew, Rosjan nie interesował materiał genetyczny pobrany od nas w Polsce.
Jeszcze kazali podpisać protokół zniszczenia ubrań. Mama chciała, bym je przywiozła, ale oni mnie przekonywali, że to strzępy poplamione krwią, benzyną, błotem. "Mama nie przeżyje, jak je zobaczy" - pomyślałam. Przekonałam mamę, podpisałam. Dziś obie myślimy, że niesłusznie. Skoro zachował się telefon, który wciąż działał, bilety LOT-u, to ubrania nie mogły być zniszczone.
Ciągle rozmawiam z tatą
W każdą sobotę, czasami niedzielę, wszyscy przyjeżdżaliśmy do domu rodziców. Gotowaliśmy, robiliśmy grilla. Albo jechaliśmy na zakupy czy kąpać się do Kryspinowa. Ojciec miał taką cechę, że nadawał rytm tym spotkaniom. Obiad, potem był rower albo spacer - zero siedzenia. Od śmierci taty nie było ani jednego takiego spotkania. I nigdy już nie będzie! Bo nie będzie na nim taty.
Tak strasznie nam go brakuje, nieraz nie potrafimy tego zaakceptować, że go nie ma. Łapiemy się na tym, że myślimy, że może wcale go w trumnie nie ma, że może żyje gdzieś w Rosji... Tata tak strasznie nas kochał, rodzice tak bardzo się kochali. Znali się 40 lat, 37 byli po ślubie. On się tak strasznie martwił, gdy coś gryzło mamę. Wciąż widzę, jak stoi nad mamą i głaszcze ją po głowie. Jesteśmy wierzący.
Wierzymy, że tata jest koło nas, widzi nas, słyszy i nie chciałby, by mama była w takim stanie. Bo mama przeżywa niewyobrażalną rozpacz. Codziennie chodzi na grób taty. Wiem, że płacze, choć to ukrywa. Dzwoni do mnie siostra, mówi: "Z mamą coś się dzieje". Jadę, mama schodzi, otwiera drzwi, łzy już osuszyła: "Zjemy śniadanie?" - pyta. Kiedy zmarł mój dziadek, obiecałam sobie zająć się żyjącymi, bym potem niczego sobie nie wyrzucała. Nigdy nie zostawię mamy.
Po śmierci taty wprowadziłam się do niej, niedawno wróciłam do siebie. Nie mogę oglądać zdjęć z tatą, filmów w Internecie, bo gdy to robię, duszę się.
Ale rozmawiam z tatą, bo wierzę, że jest blisko mnie. Kiedy wróciłam z Moskwy, pytałam, czy mam rozmawiać z dziennikarzami, opowiadać im o tym, co się tam działo. Wiem, że on by sobie tego życzył. Dla niego to robię, jeden tydzień poświęcam kancelarii, jeden Smoleńskowi. Nie dlatego, by coś otrzymać. Nic nie chcę. Mam dobry zawód, który kocham i który daje mi żyć. Kiedy dowiem się prawdy, wycofam się i zajmę się swoim życiem.