- Nie jestem w stanie zrozumieć, kto ustanowił system, w którym chory odcięty jest od pomocy - mówi załamany Leszek Adamczyk, syn zmarłej. Pani Barbara trafiła do szpitala we wtorek, 5 marca. - Przewróciła się w domu i uszkodziła bark- opowiada jej syn.
Już w trakcie pierwszego kontaktu z izbą przyjęć kobieta przeżyła koszmar. - Przez sześć godzin siedziała bez żadnej pomocy - nie kryje oburzenia pan Leszek. - Po tym czasie pielęgniarka spytała mnie, czy mam samochód, bo mamę trzeba przewieźć na oddział ortopedii, a w szpitalu nie ma wolnej karetki. Mogą taką wezwać z Łodzi, ale trzeba by czekać jeszcze dwie godziny.
Syn zawiózł chorą mamę swoim autem na oddział. Pokonał odcinek stu metrów. Kiedy w czwartek po porannej operacji, kobieta doznała zapaści i wieczorem podjęto decyzję o skierowaniu jej na oddział intensywnej terapii, trzeba było pokonać taką samą drogę z chorą, ale w odwrotnym kierunku. I wtedy pojawił się problem.
Choć szpital dysponuje dwiema swoimi karetkami, na miejscu nie było żadnej. Jedna kończy pracę o godzinie 16! Druga była w tym czasie u pacjenta w Grodzisku Mazowieckim.
Wezwano więc karetkę z Łodzi. Nim pokonała 70 kilometrów, minęło blisko półtorej godziny. Chora została przetransportowana na OIOM, ale zmarła tam nieodzyskawszy przytomności. - Składam wniosek do prokuratury o wszczęcie postępowania w tej sprawie - zapowiada syn zmarłej.
Nad tym samym zastanawia się dyrektor szpitala Dariusz Diks. - Wprawdzie procedury zostały zachowane, ale powstają pytania, czy lekarz dyżurny z ortopedii zachował się właściwie - mówi. Ordynator oddziału nie chciał z nami rozmawiać. Przedstawiciele łódzkiego pogotowia nie chcieli też zdradzić kosztów transportu, zasłaniając się tajemnicą handlową.