Mariola Pietraszek wspomina Violettę Villas

2011-12-19 13:03

To była wczesna wiosna 1986 r. "Violetta wraca", "Powrót Violetty" - zapowiadały gazety wielki recital Villas w warszawskim teatrze "Syrena". Przerażona i przygotowana na wszystko, co najgorsze, szłam na swój pierwszy wywiad z Gwiazdą. Słyszałam nie raz, że pani Villas nie lubi dziennikarzy, potrafi ich zwymyślać, a nawet wyrzucić za drzwi, gdy uzna, że pytanie było nietaktowne. Ale cóż robić, naczelny kazał, idę...

Stała przed garderobą, ubrana w dżinsy, skromną bluzkę, spod wiśniowej chusty spływały piękne, złote loki. Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem

- O, taka młoda...

- To źle, czy dobrze - myślałam coraz bardziej przerażona. Tymczasem Violetta Villas okazała się bardzo miła, odpowiedziała na wszystkie pytania i ani przez chwilę nie dała odczuć dystansu dzielącego początkującą dziennikarkę i Wielką Gwiazdę, jaką przecież była.

- Ja nie umiem ładnie mówić. Tak chciałabym powiedzieć pani coś ładnego i mądrego, ale jakoś mi to nie wychodzi - wyznała. I tym wyznaniem zupełnie mnie rozbroiła.

Pomału nasza znajomość zaczęła przeradzać się w przyjaźń. A zaprzyjaźnić się z Violettą Villas wcale nie było łatwo. Musiala się przekonać, czy to uczucie jest szczere i bezinteresowne. Wymagała też bezwzględnej lojalności. - Jeżeli i ty mnie zawiedziesz, nikomu już nie uwierzę - oświadczyła mi kiedyś. Była nieufna, tak wiele razy zawiodła się na pseudoprzyjacielach, liczących wyłącznie na profity ze znajomości z Gwiazdą.

Nie  miała też szczęścia w miłości. Bez pamięci zakochała się w  p. Januszu Ekiercie.

- Byłam w niego wpatrzona jak w obrazek - wspominała. - Umiał mówić po francusku, prowadził samochód. Mój Boże, jaki on mądry. Żebym ja też tyle umiała.... Związek się rozpadł, tak, jak i małżeństwo z Tadeuszem Kowalczykiem.

Została sama z coraz większą gromadką zwierząt. Kochała je i dbała, na ile pozwalały coraz skromniejsze środki.IGdy pytałam, co mam kupić, odpowiadała: kaszę i mięso dla psów, wątróbkę i whiskasy dla kotów. A dla pani? - Ja nic nie potrzebuję.

Zarzucano pani Villas, że ta miłość do zwierząt jest nieszczera, że kreuje się na drugą Brigitte Bardot. Nieprawda.

Pewnego razu zachorował mój pudel. O jego cierpieniach dowiedziała się  pani Violetta. Następnego dnia dzwonek do drzwi - stoi Gwiazda, w rękach trzyma garnek. - Ugotowałam dla twojego pieska kurczaka, żeby się wzmocnił..

Wracałyśmy z "Syreny". Violetta Villas elegancka, w białych rękawiczkach.

- Marioleniu, co tam leży na szosie? - Gwiazda miała słaby wzrok. - Zabity pies, pani Violetto.

- Zatrzymaj się.

- Ale po co?

- Stań, nie pytaj - Wysiadła z samochodu, wzięła na ręce psa i przeniosła na trawę. Żeby już żaden samochód po nim nie przejechał.

Oczywiście pani Villas miała i wady, w końcu któż ich nie ma? Była szalenie niepunktualna. Gdy umawiałyśmy się np na 17.00, byłam pewna, że o 16.00 zadzwoni telefon: co robisz? Nie spiesz się tak, bo ja nie zdążę się wyguzdrać. Ale gdy chodziło o sprawy naprawdę ważne, była niezawodna. Na pogrzeb mojej babci przyjechała punktualnie.

Zupełnie nie potrafiła walczyć o swoje sprawy, co niektórzy skwapliwie wykorzystywali. Zdarzało się, że nie płacono jej za wydane płyty, za koncerty. Nieuczciwi organizatorzy zapowiadali występy Violetty Villas nie pytając nawet, czy w tym terminie będzie mogła przyjechać.  Zapanowała opinia, że to pani Violetta,  jest  niesłowna, zrywa koncerty. Nie pamiętam, by jakiś koncert został odwołany z jej winy. Często występowała chora, z gorączką. Gdy prosiłam by przełożyła termin koncertu, odpowiadała - obiecałam, to wystąpię. I koniec dyskusji. Bardzo szanowała też swoją publiuczność, równie starannie przygotowywała się do koncertu w Warszawie i małym miasteczku. Nigdy nie śpiewała też z playbacku. A widzowie odpłacali jej niezwykłą sympatią. Każdy koncert kończył się owacją na stojąco, niekończącymi się bisami. Fani klękali przed swoją Gwiazdą, prosili o pobłogosławienie dzieci, traktowali niemal jak świętą. P. Villas była zresztą osobą głęboko i szczerze religijną. Często jeździłyśmy razem do kościoła, do sanktuarium w Łagiewnikach, pilnowała bym przystępowała do komunii. Brała też udział w  pielgrzymce z Wrocławia na Jasną Górę i - ku mojemu zdziwieniu - doszła tam na własnych nogach.

Była bardzo bezpośrednia, łatwo zdobywała sympatię ludzi. Nie miała kaprysów ani manier wielkiej gwiazdy. Sama sprzątała po psach, doiła kozy, paliła w piecu, łatała dach.

- Nie martw się Marioleniu, nic mi nie będzie - odpowiadała, gdy prosiłam, żeby zrezygnowała chociaż z części tych obowiązków. - Najwyżej schudnę - i dobrze - bo wyglądam już jak bolszewicki wykrzyknik....

Nasza przyjaźń przetrwała 18 lat. I choć wiem, że nie ma już p. Violetty, że umarła, wciąż wydaje mi się, że nagle zadzwoni telefon.

- Marioleniu, co robisz? - spyta. - Nie śpij, bo muszę ci powiedzieć ....

Player otwiera się w nowej karcie przeglądarki