Był wtorek. Szymonek Radziszewski (2 l.) radośnie bawił się z ukochanym pieskiem przed domem we wsi Wojtkowice-Dady na Podlasiu. - Nagle zniknął nam z oczu. To był ułamek sekundy - wspomina pan Stanisław (46 l.) i dodaje, że tak rozpoczęło się trwające prawie dobę piekło. - Gdy zorientowaliśmy się, że nie ma go w pobliżu, ruszyliśmy na poszukiwania - mówi pan Stanisław. Wraz z żonąĘchodzili po okolicy, wołali Szymonka, błagali, by wyszedł z ukrycia. - Pytaliśmy ludzi, czy nie widzieli, w którą stronę poszedł, czy ktoś mu towarzyszył. Ale dziecko zniknęło bez śladu - mówi ojciec. Zrozpaczeni rodzice powoli tracili wiarę w to, że Szymek się odnajdzie. Mógł się przecież utopić albo trafić w łapy mordercy. - Każda godzina bez Szymonka wydawała się trwać wieki - zwierza się pan Stanisław.
- Poprosiliśmy o pomoc sąsiadów, zawiadomiliśmy policję. Do akcji przyłączyli się strażacy. Zaangażowano też śmigłowiec straży granicznej. Poszukiwania przerwaliśmy dopiero o godz. 2 w nocy - wspomina ojciec chłopczyka. W czasie gdy rodzice odchodzili od zmysłów, ich synek błąkał się samotnie po okolicy. Przerażony nocą i brakiem najbliższych wołał cichutko: "Mamusiu... tatusiu...". Wreszcie przerażony skulił się i zasnął w rowie.
- Całą noc nie zmrużyliśmy oka. Wiedzieliśmy, że przez przymrozek z godziny na godzinę maleją szanse na znalezienie Szymka żywego - mówi pan Stanisław. - Rano wróciliśmy do poszukiwań. - Jest! Żyje! - krzyknął jeden z uczestników, gdy natrafił na chłopca. Był przemarznięty, ale zdrowy. Teraz Szymonek jest na obserwacji w szpitalu. Przy jego łóżku czuwa rodzina, która przysięgła, że nawet na chwilę nie spuści dziecka z oka. - To moje największe szczęście - mówi ojciec chłopca, gładząc po maleńkiej rączce bezpiecznego już synka.