Artur P. na klatce schodowej bloku przy ul. Chalotta w Rybniku (woj. śląskie) z nożem rzucił się na żonę Katarzynę (33 l.) i synka Nikodema (2 l.). Kobieta i dziecko mieli wiele szczęścia, że przeżyli atak szału mężczyzny, który na koniec zabił się, przecinając sobie tętnicę szyjną.
Ranna pani Katarzyna trafiła do szpitala. Chłopiec po opatrzeniu wrócił do domu. Zajmuje się nim babcia Bożena Szturc. Kobieta nie ukrywa, że do tragedii doprowadził choroba Artura P. - Nie chciał przyznać, że cierpi na groźną chorobę. Córka prosiła go, by się leczył, ale on uparcie odmawiał. Mówił, że jest całkowicie zdrowy. A potem opowiadał, że wszczepili w jego ciało czip, jest szpiegowany i inne niestworzone historie. Córka mieszkała z nim w Niemczech. Wróciła w kwietniu tego roku. Sama ją do tego namawiałam, bo stan Artura był coraz gorszy. Ale po tygodniu on także przyjechał do Rybnika - opisuje Bożena Szturc.
Pani Katarzyna zamieszkała z Nikosiem w bloku przy Chalotta. Artur P. u swojej rodziny, ale spotykali się codziennie. Feralnego dnia wrócili ze wspólnego spaceru. Bożena Szturc usłyszała przeraźliwe krzyki, wybiegła z mieszkania. - To był straszny widok. Cała klatka we krwi. Boję się, jak to wszystko zniesie Nikoś. Na razie chyba nie dociera do niego, co się stało - mówi babcia chłopczyka.
Katarzyna P. ciągle jest w szpitalu. Nie została jeszcze przesłuchana. - Dochodzenie toczy się w kierunku usiłowania zabójstwa kobiety. Badamy także wątek śmierci mężczyzny. Jeśli wstępne ustalenia się potwierdzą i mieliśmy do czynienia z próbą zabójstwa oraz samobójstwem, to wówczas postępowanie trzeba będzie umorzyć, bo sprawca nie żyje - tłumaczy Rafał Łazarczyk, zastępca prokuratora rejonowego w Rybniku.
Zobacz: Sandomierz: padł strzał, nie żyje sędzia. To było samobójstwo?